Jak działa działanie?

Spotkania performatywne przy Długiej 35, fot. Kornelia Głowacka-Wolf
Spotkania performatywne przy Długiej 35, fot. Kornelia Głowacka-Wolf

Aktywizm, czyli co? Coraz częściej biogramy osób działających we współczesnym życiu literackim zawierają określenie: „aktywistka literacka” / „aktywista literacki”. Co ono właściwie znaczy? Czy to po prostu „bardzo aktywny członek jakiejś organizacji”, jak podają słowniki języka polskiego? A jeśli tak, to co z tej aktywności ma wynikać: własna widoczność i rozpoznawalność czy może jednak zmiana społecznej/literackiej świadomości? Czy aktywistka literacka zainteresowana jest wywieraniem nacisków na władze, by ową zmianę wprowadzić czy choćby zapoczątkować? Aktywizm literacki rozumiany jako kształtowanie postaw innych czytających oraz dążenie do upowszechniania wiedzy o literaturze bliski jest działowi edukacyjnemu, ale nie jest z edukacją tożsamy. Trudno aktywizm literacki zdefiniować, może łatwiej zobaczyć.

Strona czynna, strona bierna 

Hasło „literatura” wywołuje obrazy związane raczej z pisaniem niż z czytaniem. Jeśliby ten stan rzeczy przyjąć, to pisanie byłoby w tym układzie po stronie aktywności, czytanie zaś kojarzyłoby się jedynie z wchłanianiem treści, bezrefleksyjnym, bezkrytycznym, biernym. Jeśliby przyjąć taki podział świata literackiego, to aktywność – a za tym aktywizm – należałoby łączyć z osobami wytwarzającymi teksty, czyli pisarkami i pisarzami, tylko w nich upatrywać sprawczości i tylko ku nim zwracać się w kłopotach czy kryzysie. 

Choć taki sposób postrzegania stron czynnej i biernej w literaturze zdaje się górować, to jednak nie przeszkadza dostrzegać w lekturze – zarówno książce, jak i czynności – aktu angażującego nie tylko na poziomie jednostki. Czytanie, owszem, jest intymne, ale nawet czytająca w zaciszu i samotności nie tyle (i nie tylko) od świata ucieka, chroni się przed nim, ile nawiązuje z nim kontakt, stawia mu pytania i w ten sposób pracuje nad zmianą: perspektywy, myślenia, systemu wartości. A co, jeśli czytające zbiorą się, by wymienić się raportami z lektur, przemyśleniami, rozmawiać, spierać się, zgadzać, nie raz, ale po wielokroć? Budowana w ten sposób wspólnota staje się schronem, w którym możliwe jest wadzenie się czy podejmowanie ryzyka dyskusji poważnych, bez kalkulowania zysków, bez omijania strat. Wspólna lektura – bo tak należy chyba rozumieć dyskusje o przeczytanych książkach – nie powinna być zachowawcza, nie powinna też stawiać na rywalizację prowadzącą do miażdżącej wygranej. Spór, niezależnie od tego, ile komu głosów przypadnie, to szansa na ruch, szansa na zmianę czy nawet przemianę. Traktowane na serio dyskusje literackie się nie kończą, nie chcą się ich trzymać zgrabne podsumowania; rozkładane na raty, na odcinki – jednych wciągają, innych męczą. Bo taka przygoda zdaje się nie mieć kresu, wymaga wysiłku, wymaga ruchu, wymaga zaangażowania. 

Pewnie najwyraźniej widać to w spotkaniach Dyskusyjnych Klubów Książki, organizowanych przez biblioteki w całej Polsce, czy Dyskusyjnych Klubów Czytelniczych, jak choćby te organizowane w Krakowie przez Fundację Poemat: esej, klasyka, komiks, poezja, proza, reportaż przyciągają do tych kilku księgarń kameralnych, które zdołały ocaleć i jakimś cudem utrzymują się jeszcze na powierzchni, osoby czytające, skłonne do dyskusji, gotowe do słuchania odmiennych opinii, interpretacji. Zwłaszcza umiejętność słuchania, nie tylko mówienia, daje podstawy, by myśleć z nadzieją o możliwym wypracowywaniu i utrwalaniu takich relacji społecznych, które będą działać raczej w trybie negocjacji niż hierarchii. Kluby są trochę jak laboratoria, w których się eksperymentuje, w których można nie tylko pobrać dawkę wiedzy, ale też wypracować umiejętność otwierania się na to, czego jeszcze nie wiem, czego jeszcze nie znam, umiejętność ustalania znaczeń słów uznawanych za oczywiste, tłumaczenia ich na język polski; to także style spierania się bez używania przemocy, przedstawiania swojego stanowiska i odkrywania odmiennych. Wzbudzają ciekawość tradycji, odkrywają konteksty i zagadnienia. Brawura lektury pomaga przekraczać ograniczenia poznawcze czy estetyczne, nawet umożliwia wychylanie się, trudno zarzucać osobom z klubów, że kiszą się we własnym towarzystwie – tutaj nie ma legitymacji, listy obecności, nikt nic nie musi, nie ma rozliczeń czy odpytywań. Płynny, wciąż w procesie i niepisany regulamin (bo skoro od lat działają, to pewnie obowiązują jakieś zasady) wymaga jedynie poszanowania dla siebie nawzajem. Mało? A może całkiem sporo? 

Ryzykownie, niemodnie 

Wiosną 2024 roku Gdańsk Miasto Literatury otworzyło się na pytania o zaangażowane czytanie. Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce dla takich rozmów – właśnie tutaj, w budynku przy Długiej 35, dawniej mieściła się siedziba Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, a potem Rosyjskiego Ośrodka Nauki i Kultury. W lutym 2022 roku, po napadzie Rosji na Ukrainę, gdy miasto wypowiedziało ośrodkowi umowę najmu, naznaczona historią i polityką przestrzeń stała się miejscem, w którym artyści i artystki, pisarze i pisarki mogły wypowiadać posłuszeństwo silniejszym narracjom. Ta wojna trwa, choć nie zajmuje już tyle uwagi: przekazy medialne, napędzane przez mechanizm „ostatniej chwili”, skupiają się na coraz to nowszych wydarzeniach, mawia się o zmęczeniu społeczeństw zachodnich (do których należy również Polska), a zaangażowanie w pomoc, nawet w wymiarze symbolicznym, zmalało. 

W pierwszym roku wojny polski rynek książki ocknął się, gorączkowo przygotowywano przekłady ważnych książek, a gdy już się ukazywały, były czytane i omawiane – wojna obliczona była nie tylko w biologiczną eksterminację, czyli zabijanie ludzi, niszczenie infrastruktury, ale również na wyniszczenie kultury, w tym literatury ukraińskiej. Czytanie, a wcześniej tłumaczenie i wydawanie, wprowadzanie do obiegu literackiego ukraińskich wierszy, powieści, esejów, wreszcie dyskutowanie i pisanie o nich to wypowiedzenie posłuszeństwa agresorowi, bo milczenie wcale nie jest niewinne. W kończącym się roku 2024 jest lepiej, ale jest i gorzej. Lepiej, bo jest co czytać, jest o czym rozmawiać, jest o czym pisać, ale jest gorzej, bo zmieniła się atmosfera – nie tylko we współczesnym życiu literackim. Premiery przekładów z języka ukraińskiego nie przykuwają już uwagi, jakby stały się niemodne albo jakby przypominały o czymś, o czym nikt pamiętać nie chce. Wojna wypchnięta na margines uwagi odrealnia się, jakby niknie. Dzięki temu można się mniej albo i całkiem nie bać, można widmo wojny oraz osoby nią dotknięte pomijać, unieważniać. 

Co w obliczu grozy wojny, co w obliczu cudzego cierpienia może robić czytelniczka? Co może robić wobec poczucia własnej bezsilności, w bezpośrednim zagrożeniu? Azar Nafisi, urodzona w Teheranie, od 1997 roku mieszkająca w Stanach Zjednoczonych literaturoznawczyni, profesorka anglistyki, autorka „Czytając Lolitę w Teheranie” (jesienią 2024 roku nakładem wydawnictwa Karakter ukazało się drugie, poprawione wydanie przekładu Ivonny Nowickiej i Joanny Pierzchały), podpowiada: czytać, dużo czytać, przede wszystkim powieści, a potem spotykać się – wbrew zakazom, wbrew poczuciu niemocy – i rozmawiać o przeczytanych książkach, rozmawiać o tym, gdzie i kiedy są czytane, a także o życiu, które miało zostać zdefiniowane przez przemoc, dyktaturę, i w ten sposób zakreślać kolejne kręgi wolności. Dla uczestniczek tajnego seminarium, które Nafisi zorganizowała po tym, jak wydalono ją z Uniwersytetu Teherańskiego za odmowę noszenia chusty, cotygodniowe dyskusje o wielkich powieściach były zarówno źródłem siły, jak i zagrożeniem. W krajach wolnych od dyktatury literatura nie wydaje się szczególnie istotna, być może jest nawet lekceważona – poza środowiskami literackimi zdaje się być jedynie ekscentrycznym dodatkiem do normalnego życia, zabawą dla wybranych i niekoniecznie najbardziej przydatnych członków społeczeństwa. Pozbawione wsparcia, a co za tym idzie upadające i znikające z przestrzeni księgarnie kameralne są tego najlepszą ilustracją i dowodem na brak zainteresowania literaturą po stronie władzy – jeśli za brak zainteresowania uznać opuszczenie i skazanie na z góry przegraną walkę na tak zwanym wolnym rynku. Natomiast ustroje totalitarne dużo więcej uwagi poświęcają osobom czytającym, ale wcale nie po to, by je wzmacniać i wspierać, lecz by je kontrolować. Nagle okazuje się, że książki są niebezpieczne, podobnie jak ich autorzy i autorki. Zakazywane, wycofywane z obiegu treści nabierają wartości, której nie da się przeliczyć na żadną z walut – lektura może kosztować zdrowie, wolność, życie. 

Trwające dwa lata seminarium Nafisi odkrywało moc fikcji – potęgę wyobraźni, która może pchnąć do społecznej zmiany, ale również wpędzić w tarapaty. Nie wszystkie z uczestniczek tamtego niewielkiego seminarium, którego prywatny wymiar uwypuklał, odbijał problemy z przestrzeni publicznej, dożyły publikacji popularnej książki swojej wykładowczyni. „Czytając…” to rodzaj hołdu – hołdu koniecznego – dla irańskich studentek Nafisi, tych kruchych i odważnych młodych kobiet; to wypełnienie powinności pamięci i wsparcie w kolejnych zagrożeniach. Skoro można wyobrazić sobie inne życie, to trzeba pamiętać o tych marzycielkach, czytelniczkach i dyskutantkach, które już wcześniej zuchwale sięgały po wyobraźnię, wbrew lękowi budowały wspólnotę czytających uważnie, szeroko, nie oglądając się na obowiązujące zasady. 

Obie przetłumaczone na język polski książki Nafisi – bo wcześniej, jesienią 2023 roku, ukazało się „Czytaj niebezpiecznie. Wywrotowa siła literatur na burzliwe czasy” – zarysowały horyzont gdańskich spotkań i dyskusji literackich prowadzonych przy Długiej 35. Postanowieniu, by zadać sobie trud wychodzenia poza strefę komfortu (choć nadal przyznając, że przyjemność czytania jest ważną składową procesu lektury) czytelniczego i poznawczego, przyświecał tytuł książki Nafisi. Wiosenne spotkania zachęcały do niebezpiecznego czytania, takiego, które może zostawiać z pytaniami, takiego, które konfrontuje z odmiennymi poglądami, wymusza dostrzeżenie różnicy, której nie zatrze w procesie rozumienia i interpretacji.  

Metoda zaproponowana przez Nafisi, polegająca na tym, by w ramach ruchu oporu wobec obojętności i niewiedzy skupiać się na literaturze pięknej, by rozmowa o ważnych sprawach była prowadzona na podstawie książek pisanych z więcej niż jednej perspektywy, niewątpliwie się sprawdziła – jak wtedy, gdy Hanna Jankowska, Aga Zano i Marta Zdanowska rozmawiały o reprezentacji wojny w Palestynie, odnosząc się do „Drobnego szczegółu” Adanii Schibli (w przekładzie H. Jankowskiej), „Losu” Zeruyi Shalev (w przekładzie M. Sommer), „Apeireogonu” Columa McCanna (w przekładzie A. Zano) czy „Dzieci getta” Iljasa Churiego. Podobnie działo się, gdy Iwona Boruszkowska i Anna Łazar za podstawę rozmowy o wojnie kulturowej i naszym w niej miejscu wzięły książki Kateryny Babkiny „A pamiętasz, mamo” i „Nie boli” (w przekładzie B. Zadury), antologię „Końca świata nie będzie” w przekładzie Tomasza Pierzchały i pod redakcją Krzysztofa Śliwki, „W cieniu imperium” Wiry Ahajewej (w przekładzie I. Boruszkowskiej) oraz Tomasza Szerszenia „Być gościem w katastrofie”. Druga z rozmów wymusiła przykre odkrycie: gdy tyle już przetłumaczonych z języka ukraińskiego książek, brakuje ochoty, brakuje zainteresowania do uruchamiania ich w lekturze, w dyskusji, jakby kaprysy mód wyznaczały tempo współczesnego (i nie tylko współczesnego) życia literackiego. W obliczu takiej zmienności tym cenniejsze stają się wysiłki literackich aktywistek i aktywistów, ich zaraźliwy entuzjazm, upór w dzieleniu się wiedzą i opór wobec zasad wyznaczanych przez opłacalność.  

Miejsce działania 

Czy literatura potrzebuje domu, czy może sama jest domem? Na pewno bywa schronieniem zarówno dla czytających, jak piszących. Jest jedną z niewielu (jeśli nie wyjątkową) ze sztuk, którą uprawiać można na uchodźctwie, obciążenie materialne wydaje się niewielkie: by pisać, starczy „coś do pisania”, narzędzia nawet mocno tradycyjne, jak długopis, ołówek, pióro i papier, można pisać nawet w dramatycznych warunkach, bez dostępu do prądu czy współczesnych maszyn do pisania, takich jak komputer czy telefon. Bywa, że w takim właśnie trybie pracują i dają świadectwo osoby, które doświadczyły wojny, przemocy, dyskryminacji, stały się ofiarami kryzysów humanitarnych, ekologicznych czy ekonomicznych. Ale czy znaczy to, że literatura nie musi, czy nawet nie powinna mieć domu? Przekonanie, że jakoś to będzie, że piszące sobie (a co za tym idzie: innym) poradzą, wpływa na postrzeganie miejsca i specyfiki pracy twórczej. Pisanie ma wynikać z powołania, karmić się miłością do pracy, zadowalać uznaniem czytających, dobrym słowem, piszące nie powinny liczyć na dosłownie rozumiany zysk, na instytucjonalne wsparcie czy wynagrodzenie. Literatura bywa – czy wydaje się – ważna na poziomie symbolicznym, ale zarazem nieważna w praktyce, pisanie wciąż nie jest postrzegane jako praca, dlatego trudno o ciągłe i systemowe dofinansowywanie, trudno też o domy pracy twórczej czy domy literatury. Powstający właśnie w Gdańsku Dom Literatury, działające Domy Literatury w Łodzi i w Warszawie czy utworzony w tym roku Dom Liter w Bydgoszczy to w skali całego kraju niewiele. Co musi się zmienić, by coś się zmieniło?  

Na pewno wysiłki na rzecz reprezentacji pracy ludzi kultury (jak teksty Aleksandry Boćkowskiej, która wytrwale pokazuje, że „to wszystko nie robi się samo”) są potrzebne i pożyteczne. Oby w końcu przyniosły trwały skutek, ale pewnie czeka nas jeszcze wiele rozmów i artykułów nie tylko udowadniających wartość i znaczenie literatury, ale także punktujących przekroczenia dokonywane we współczesnym życiu literackim i na rynku książki, mówiących o wyzyskiwaniu zaangażowania piszących jako argumentu wspierającego decyzje o pomijaniu w przyznawaniu dotacji czy unieważnianiu projektów zakładających wsparcie systemowe. Tylko jaki rodzaj aktywności doprowadzi do zmiany, czy wystarczą negocjacje, czy konieczne będą wymuszenia? Jak mógłby wyglądać strajk piszących, czy zostałby w ogóle zauważony, jak swego czasu strajki osób piszących scenariusze dla filmu i telewizji w Stanach Zjednoczonych? Dom dla literatury to przecież również dom prywatny, w ilu domach znajduje się dla niej miejsce? Pewnie łatwej byłoby zacząć z tej strony, by znowu oficjalnie zrzucić odpowiedzialność za panujący kryzys na jednostki, ale te numery znamy już na pamięć. 

Zrzeszanie się to niezły pomysł i naprawdę działa. Jeszcze całkiem niedawno, bo pod koniec lat pierwszy XX wieku, trudno było dopomnieć się o równe traktowanie pamięci o mieszkankach, opowieści o mieszkańcach dominowały nie tylko w pamięci zbiorowej, ale i przestrzeni publicznej. W odpowiedzi na te nierówności aktywistki Natalia Sarata i Ewa Furgał założyły Fundację Przestrzeń Kobiet i uruchomiły prace nad serią książek „Przewodniczka po Krakowie emancypantek”, na które składały się szkice-portrety mieszkanek zasłużonych dla Krakowa, a całkiem przez władze miasta pomijanych. Odtwarzanie kobiecych linii twórczości przybrało różne formy: za książkami poszły spacery (dziś można na nie popatrzeć jak na wypracowywanie form widzialności w przestrzeni publicznej, trening przed ogólnokrajowymi marszami w ramach Strajku Kobiet; wypowiadanie imion i nazwisk twórczyń w przestrzeni publicznej stało się częścią, a może i fundamentem zmiany), fizyczne odzyskiwanie pamięci miejsc, działań, ludzi, w końcu upamiętnianie miejsc pochówku. Pisanie, publikowanie, dyskutowanie i spacerowanie – to wszystko okazało się na tyle sprawcze, że wymusiło przypomnienie takich twórczyń jak Anna Świrszczyńska, Kazimiera Bujwidowa, Maria Orwid, Zuzanna Ginaczanka, Jadwiga Mrozowska-Toeplitz, Marcelina Kulikowska, Maria Dulębianka, Zofia Ameisenowa, Maria Turzyma, Teresa Rudowicz, Wanda Bobkowska, Sara Schenirer, Paulina Wasserberg, by wymienić tylko bohaterki pierwszego tomu „Przewodniczki”.  

Zwiedzając głośną już wystawę „Siłaczki” w Kamienicy Hipolitów, oddziale Muzeum Historycznego miasta Krakowa, trudno nie myśleć o wydarzeniach lat pierwszych, fundamencie, na którym wyrosły kolejne sukcesy. Aktywizm tak właśnie działa: na zasadzie warstw, gromadzenia sił, zrzeszania się. To zmiana budowana poza zasadą efekciarstwa, wypracowywana i utrwalana mimo braku przychylności władz, zawsze trochę w awangardzie, ale takiej mało (jeśli w ogóle) glamour. Entuzjazm krakowskich herstoryczek okazał się zaraźliwy. Inne miasta podchwyciły pomysł odzyskiwania pamięci w przestrzeniach wspólnych: od Warszawy przez Gdańsk (gdzie w ramach projektu Metropolitanka została zbudowana baza Pomorzanek, odpomniano postać naznaczonej tragizmem i geniuszem Stanisławy Przybyszewskiej, ale i wielu robotnic, organizowano kolejne spacery herstoryczne), Poznań (gdzie wypracowany został Wielkopolski Słownik Pisarek – ważny, umieszczony w wolnym dostępie w sieci) aż do Łodzi, gdzie działa Fundacja Łódzki Szlak Kobiet, dziś najbardziej rozwinięta tego typu organizacja w Polsce, gdzie też powołano ostatnio Nagrodę Translatologiczną im. Ireny Tuwim. 

Tylko skąd brać siły do działania, gdy brakuje wsparcia instytucjonalnego? Jak zapobiegać wypaleniu zawodowemu, jak troszczyć się o siebie (i siebie nawzajem) wobec kolejnych fal kryzysu, gdy zawieszają czy kończą działalność kolejne czasopisma? Może z pomocą przyjdzie właśnie namysł nad wspólnotowym wymiarem działania w przestrzeni literackiej, publicznej, społecznej. Literatura jest domem i potrzebuje domu: księgarń, bibliotek, czasopism, klubów dyskusyjnych. Wspieranie tworzących i czytających literaturę to nie jest sprawa prywatna czy fanaberie pozbawionej znaczenia mniejszości – to sprawa wspólna. Kłopot nie leży po stronie czytających i piszących, tym bowiem niewiele (jeśli w ogóle) trzeba jeszcze wyjaśniać czy przypominać. Od lat większe i mniejsze przedsięwzięcia literackie dotowane są z budżetów indywidualnych, organizowane są zbiórki na festiwale, na działalność księgarń, fundacji, stowarzyszeń literackich czy nawet konkretnych autorek i autorów, sieć wsparcia działa. Jednak nie można bez końca funkcjonować w trybie partyzanckim, taki tryb działania musi doprowadzić do wypalenia aktywistek. To również wiedza powszechna, to zrozumiały komunikat dostępny dla podejmujących decyzje budżetowe, dla osób decydujących o „być albo nie być” domów literatury. Czas na to, by zajęły się tym żarem, czas na aktywizm po ich stronie dla wspólnego, obliczonego na długie trwanie dobra. 

Anna Marchewka

Anna Marchewka

Literaturoznawczyni i krytyczka literacka. W miesięczniku „Znak” opiekuje się rubryką „Stacja: Literatura”. Członkini redakcji „Czasu Literatury”. Moderatorka prozatorskiego Dyskusyjnego Klubu Czytelniczego. Współtworzy Pracownię Pytań Krytycznych (Katedra Krytyki Współczesnej UJ).

udostępnij: