Czytamy. Przerzucamy strony, przewijamy procenty w ebookach. Czasem w pełnym skupieniu, kiedy indziej przy okazji, z doskoku i w hałasie. Ktoś znajomy poleca kolejną premierę: Przeczytaj, na pewno ci się spodoba! Okładkowe blurby ogłaszają z kolei: ta książka w fascynujący i nowatorski sposób opowiada o tej grupie społecznej/etnicznej/narodowościowej/zawodowej/pokoleniowej, powinien przeczytać ją każdy, każda, wszyscy, którzy…
Czytamy. Zdarza się, że poirytowani albo rozczarowane odkładamy niedoczytany tytuł na półkę. Jesteśmy wybredne i wybredni. Raz dajemy się oczarować opowieściom o tym, co niezwykłe, nierozpoznane, dalekie od naszych własnych doświadczeń i sposobów widzenia świata. Kiedy indziej obrót, fikołek, twist – czytając, aktywnie szukamy znajomych przestrzeni. Przepadamy w powieści, eseju czy tomie wierszy, bo rozpoznajemy w nich coś bliskiego; przeżyte, zapamiętane, dziedziczone afekty. Takiemu czytelniczemu spotkaniu niekiedy towarzyszy poczucie zrozumienia czy ulgi. Czasem zadziała kojąco; wesprze w porządkowaniu własnych emocji, wyprowadzi z błędnego przekonania o odosobnionym i nieuchronnie samotnym doświadczeniu. Trafiamy wtedy na książkę pocieszycielkę. Ale są też przecież książki kolizje, książki wyzwania. Zamiast pielęgnowania poczucia wyjątkowości, konfrontują czytających z – niekiedy dojmująco gorzką – prawdą o powtarzalności i banalności losu. Czytając, odkrywamy, że nasze doświadczenia, choć wydawały się tak osobiste i unikatowe, są po prostu konsekwencjami uniwersalnych dylematów i pragnień, w dodatku – wpisanych w szereg konwencji kulturowych, historycznych czy społecznych.
I tak to z tą całą literaturą jest, same z nią/z niej paradoksy i nieoczywistości. Z jednej strony odpowiada na potrzebę przynależności. Oferuje czytającym dostęp, nawet jeśli pozorny lub przygodny, do pewnej wspólnoty (doświadczenia, afektu, pamięci), dialogując z tym, co rozpoznajemy jako fundamenty naszej tożsamości indywidualnej i/lub kolektywnej. Z drugiej – nieustannie testuje nasze granice, rzuca wyzwania, każe oceniać i dokonywać wyborów. Bywa brutalnie szczera, zdarza jej się na przykład powiedzieć: autonomia i jednostkowość to bajka dla naiwniaków, los jest przecież wynikiem splotu narracji i historii zupełnie niezainteresowanych pojedynczymi biografiami.
A jednak czytamy. Dajemy się zwodzić narracji, pouczać historiom, zaczytywać w ślepe zaułki. Chociaż przeważnie po przeczytaniu ostatnich zdań w głowach pojawia nam się więcej pytań niż pożądanych odpowiedzi, czerpiemy frajdę z finezji języka oraz złożoności tworzonych/analizowanych przez twórców i twórczynie światów w literach. Przede wszystkim jednak – czytając, wytwarzamy swoistą więź, splecioną ze spotykających się ze sobą w momencie lektury wrażliwości autorskiej i czytelniczej. Przed lekturą funkcjonujemy niezależnie, po niej nosimy w sobie strzępy wspólnej pamięci. Wspólnego doświadczania danej historii. Pisanie/czytanie to przecież tak naprawdę czynności społeczne, tylko pozornie wykonywane w samotności i izolacji. Czytamy/piszemy w stadzie. Gdybym miała stworzyć prywatną (użytkową, chociaż zdecydowanie nierynkową) definicję czytania/pisania literatury, sięgnęłabym właśnie po stadne i watasze metafory. Po istotę wspólnego tropienia śladów, czyli odczytywanie/przepisywanie historii, emocji i znaczeń oraz nadawanie im sensów.
Jesienią 2024 roku – we wrześniu, październiku, listopadzie – przy Długiej 35 zostały powołane trzy ekspedycje tropiące. Trzy spotkania-śledztwa w poszukiwaniu pisarskich i czytelniczych strategii zdolnych do rozsupływania splotów tożsamości-pamięci-historii w literaturze najnowszej. Kartografki i kartografowie, poniżej rozpisano mapę w skali 1:1, z legendą, wyznaczonymi szlakami oraz głównymi kierunkami naszych wypraw.
Wyprawa pierwsza: podwójne tożsamości, poharatane dusze. Kierunek: debiuty prozatorskie, czyli Kundle Katarzyny Groniec, Toń Ishbel Szatrawskiej, Koniec Marty Hermanowicz
Kundle, Toń oraz Koniec prowadzą ze sobą fascynującą rozmowę. Przy użyciu odmiennych rekwizytów, znacząco różnej dekoracji i formy – eksplorują podobne napięcia pomiędzy tożsamością jednostki a pamięcią wspólnot (rodzinnych, lokalnych, etnicznych) oraz specyficzną, często trwalszą niż ludzka, pamięcią konkretnych przestrzeni. W tych opowieściach historia przestaje być abstrakcyjną strukturą – staje się osobista i namacalna. Materializuje się poprzez dziedziczoną pamięć słów i obrazów, przede wszystkim jednak – w naznaczonych nią ciałach. I chociaż wszystkie opowieści są fikcyjne, biorą swój początek z powtarzanych przez kolejne pokolenia opowieści o realnych miejscach i czasie.
W Kundlach Katarzyna Groniec zarówno ukazuje Śląsk jako pewien mikrokosmos, miejsce-wszędzie, w którym pamięć podlega raczej uniwersalnym i nieuchronnym procesom, jak i – z drugiej strony – uruchamia śląskość jako pewną dyspozycję ducha, wynik splecenia jednostkowej tożsamości bohaterów/bohaterek z wyjątkowo złożoną, wielokulturową historią konkretnej przestrzeni. Kundle żyją w świecie, w którym granica między przeszłością a teraźniejszością nieustannie się zaciera. Są jednak opowiadani i opowiadane na tle specyficznie śląskiej scenerii, w Toszku na Górnym Śląsku. Pragną własnej, suwerennej opowieści, chociaż zlepieni są przecież z podobnych i powtarzalnych doświadczeń. Ze skundlenia, mieszania się w powojennym, śląskim tyglu różnych narodowości i etniczności. W większości noszą też dwa imiona. Jedno stąd, drugie stamtąd, czyli nadane przez bliskich, wymawiane raczej szeptem, często wywodzące się z tradycji poprzedniego języka i miejsca.
Z kolei w Toni Szatrawskiej Mazury stają się przestrzenią nieustannego, niezbywalnego napięcia pomiędzy trzema rejestrami: pamiętaniem (osobistą, przeżytą przez konkretne jednostki relacją z miejscem), mierzeniem się z ciężarem cudzego doświadczenia, czyli konsekwencją pielęgnowania pamięci, oraz lękiem przed jej utratą. Co z nas zostaje, kiedy dawny punkt odniesienia dla naszej indywidualnej, zinternalizowanej opowieści o własnej tożsamości ulega rozpadowi? U Szatrawskiej pamięta się z kilku perspektyw, pamięcią Alicji, Janki, Maxa, a żadna z nich nie może trwać samodzielnie. Muszą się splatać i wzajemnie z siebie wynikać. Co więcej – Toń nie pozwala żadnej z nich jednoznacznie potępić czy wziąć w obronę. Historia bawiła się każdym z jej bohaterów i każdą z bohaterek równie przewrotnie; używała, wypluwała, szła dalej.
Tymczasem główna bohaterka Końca Marty Hermanowicz, Malwina, śni sny-wspomnienia wojenne swojej babki. Zatraca się w nieswojej, przekazywanej poprzez milczenie i emocjonalną niedostępność najbliższych, traumie zsyłki na Syberię oraz wysiedleń z kresów wschodnich. Żyje cudzym życiem, fetyszem pamięci o przeszłości. Jest więziona w spirali lęku, poczuciu winy i wiecznego wrażenia bycia nie na miejscu, nie w swoim czasie, bez korzeni. Nigdy nie dorasta, nigdy nie oddziela się od swojej babci, Lotki. Nie ma w niej przestrzeni na własną, suwerenną tożsamość, każdy zakamarek siebie ma przecież zagracony piętnem doświadczeń poprzednich pokoleń.
Dla Groniec Śląsk staje się miejscem-zapisem, obrazem codzienności, na której kształt wpływa splot (łączenie i ścieranie, przyswojenie i konflikt) wariantów tożsamości etnicznych i narodowościowych. Szatrawska, lokując swoją opowieść na osi konkretnych wydarzeń historycznych, rozpisuje doświadczenia kolejnych pokoleń przesiedleńców z terenów Mazur, przestrzeni przez jednych utraconej, przez innych wydartej losowi, której swoistość nadal determinuje wobec wspólnoty pamięci poczucie obcości lub przynależności. Hermanowicz czyni za to z figury pamięci rodzinnej – przesiedleńczej, syberyjskiej – rodzaj mitu, zarówno stwarzającego i objaśniającego świat, jak i zacierającego jego realne kontury.
Trzy różne, czerpiące z zupełnie innych temperamentów i żywiołów języka powieści, które zdają się wpisywać w podobny nurt polskiej prozy najnowszej, upominającej się o „powroty” pamięci lokalnych wspólnot i mniejszości, dotychczas krzywdząco unifikowanych przez opowieść o Wielkiej Historii, która niezależnie od miejsca miałaby się toczyć wszędzie identycznym kołem. Wszystkie trzy, Groniec, Szatrawska i Hermanowicz, pozwalają wybrzmieć wielości i różnorodności indywidualnych doświadczeń naznaczonych pochodzeniem, specyfiką miejsc i ich tradycji. Każda z autorek sięga również po podobne rozwiązania fabularne – opowiadają z różnych perspektyw; często także różnych pamięci, w spotkaniu z którymi te same zdarzenia zyskują zupełnie inny wymiar i znaczenie. Historie wojenne, przesiedleńcze czy obrazy dziedziczonych traum nie istnieją w formie linearnego doświadczenia, emocjonalności, nawet jeśli skrajnej, to współodczuwanej w ten sam sposób także przez innych. Przeciwnie, każda z tych powieści traktuje pamięć kolektywną jako kolaż, konstrukcję rozproszoną, fragmentaryczną, często zupełnie niezdolną do uwspólniania. Tylko akceptacja (w dalszym kroku zapewne także największa przeciwniczka wstydu – afirmacja) owej wielości ma szansę na budowanie dialogu pomiędzy koncepcjami form tożsamości: indywidualnej, lokalnej i kolektywnej. Bez nich, czyli także bez tak czujnych i samoświadomych głosów, jakimi mówią Kundle, Toń oraz bezkompromisowo lirycznych, który wybrzmiewa w Końcu, na horyzoncie tylko dalsza izolacja i wzajemne niezrozumienie. Bezstadzie.
Wyprawa druga: ślady przeszłości, przepisane narracje. Kierunek: dekonstruowanie mitu. Emilia Kledzik, Agnieszka Knyt oraz Jacek Leociak
Z poprzedniej wyprawy zabieramy przede wszystkim dopisek na mapie o fałszywej koncepcji jednej, uniwersalnej historii, która w przekrojowy i demokratyczny sposób potrafiłaby snuć opowieść o losach jednostek i zbiorowości. Jedno należy jednak Historii (przez wielkie H, tej z podręczników i szkolnych apeli) oddać – na utrzymywaniu władzy zna się jak nikt inny. Świetnie radzi sobie także z wytwarzaniem własnej, użytecznej, łatwej do kontrolowania wizji „normy”. Na przykład: życiorysów normatywnej mieszkanki mazurskiej wsi, repatriantki z Wileńszczyzny (Toń), uniwersalnej „starej maleńkiej”, wnuczki Sybiraków (Koniec), albo modelowej Ślązaczki romskiego pochodzenia, więźniarki obozu koncentracyjnego (Kundle).
Polityka pamięci jest jednym z kluczowych narzędzi kształtowania zbiorowej tożsamości, ale także mechanizmem kontroli, selekcji i wykluczania. To, co społeczeństwo uznaje za godne pamiętania, nigdy nie jest przypadkowe – wynika z decyzji umotywowanych politycznie, kulturowo i społecznie. Foucault wskazywał, że władza objawia się nie tylko w regulacjach czy represjach, ale również w tym, co zostaje wytworzone jako „wiedza” albo za „wiedzę” uznane. Dlatego w czasie niemal każdego rodzaju konfliktów politycznych (od zmiany władzy po agresję zbrojną) pamięć staje się regularnym polem walki o to, jakie (czyje) narracje zostaną uwypuklone, a które wymazane. Polityka pamięci/upamiętniania/zapominania w kółko reprodukuje struktury dominacji i podporządkowania. A przecież i sama materia pamiętania, historia, jak opisał Hayden White, inny staruszek-klasyk dwudziestowiecznej humanistyki, nie jest neutralnym zapisem faktów, lecz narracją, tworem interpretacyjnym, opartym na procesach selekcji, hierarchizacji i organizacji zdarzeń w porządek zależny od subiektywnych sympatii lub potrzeb autora. Każda narracja historyczna ma swoje – zmienne w czasie – założenia ideologiczne, które determinują dbałość o jedne wątki, niechęć zaś do innych. Pamięć zbiorowa jest zatem w nieustannym procesie, poddawana ciągłym reinterpretacjom, reprodukowana i tworzona na nowo w zależności od źródeł, które są w danym momencie dostępne i uznane przez władzę za istotne.
W tym kontekście praca badaczy_czek, archiwistów_tek czy historyków_czek jawi się jako jedna z najistotniejszych przestrzeni negocjacji pamięci i tożsamości. Twórcy narracji – czy to literackich, czy naukowych – nie tylko rekonstruują przeszłość, ale poddają ją ciągłej rewizji, ukazując napięcia między oficjalnymi zapisami historii a doświadczeniami jednostkowymi czy grupowymi. Reinterpretacje przeszłości pozwalają nie tylko na odzyskanie zapomnianych czy celowo wymazanych świadectw, ale także na dekonstrukcję strukturalnych mechanizmów, które te narracje utrwalały jako obiektywne i ostateczne. Działania badaczek i badaczy takich jak Emilia Kledzik i Jacek Leociak czy też archiwistek i redaktorek serii dokumentów osobistych, do których należy Agnieszka Knyt, nieustannie udowadniają, że archiwa i przechowywane w nich ślady-źródła, nawet te fragmentaryczne i nieoczywiste w formie, są w istocie narzędziami oporu wobec dominujących modeli pamięci. Rewizja wytwarzanych z pozycji władzy i autorytetu narracji na temat społeczności romskich, której podejmuje się Emilia Kledzik; drobiazgowe analizy zapisków konspiracyjnych bojowników getta warszawskiego z Archiwum Ringelbluma lub eksploracja żywego muzeum getta – dzielnicy Muranów – które od lat prowadzi Jacek Leociak; ocalanie dziesiątków metrów kwadratowych archiwów społecznych, nad którymi czuwa i które upowszechnia Agnieszka Knyt – każde z tych działań można odczytywać jako pewien rodzaj rewizyjnej partyzantki historycznej. Kledzik, Knyt i Leociak zaglądają pod dywan, podnoszą pokrywę, uczą nieufności i podejrzliwości względem jednej, dominującej, uniwersalnej wizji historii, która systemowo ucisza głosy doświadczających przemocy i wykluczenia. Przywracanie widzialności oraz poszerzanie dyskursu wokół naszej kolektywnej pamięci o świadectwa osób doświadczających zapominania – to nie tylko gest w imię odbudowywania polifonii i wieloznaczności przeszłości, lecz także interwencja w teraźniejszość, wciąż naznaczoną długim trwaniem (długą pamięcią) dawnych uprzedzeń.
Dotychczas pozostawałyśmy i pozostawaliśmy bliżej perspektywy czytelniczej, czyli konfrontacji z narracją oraz interpretowania opowieści. A jest przecież jeszcze ten/ta, która daje impuls, osoba tworząca/ingerująca w historię, mierząca się z kosztami emocjonalnymi, towarzyskimi czy ekonomicznymi swoich strategii badawczych, niekiedy dla pewnych środowisk kontrowersyjnych. Badane przez Kledzik, Knyt oraz Leociaka materiały to często świadectwa doświadczeń granicznych, zapiski wynikające z cierpienia, którego reprezentacje znamy przeważnie zza bariery literackiej czy filmowej fikcji. Emilia Kledzik, badając w Perspektywie poety. Cyganologii Jerzego Ficowskiego strategie wytwarzania przez autora wizerunku „ludzi zwanych Cyganami”, sięga przecież także do oryginalnych listów oraz wierszy Papuszy (Bronisławy Wajs), w których wybrzmiewa doświadczenie rzezi wołyńskiej czy późniejszego załamania psychicznego autorki. Agnieszka Knyt, redagując serię wydawniczą Ośrodka KARTA Świadectwa. XX wiek, nieustannie pracuje z intymnymi zapiskami skrajnych przeżyć uczestników i świadków najtragiczniejszych wydarzeń ubiegłego wieku. Wreszcie badania Jacka Leociaka, od ponad trzech dekad zajmującego się świadectwami ofiar oraz osób ocalałych z Zagłady. Praca z zapisami doświadczeń granicznych to proces wymagający nie tylko intelektualnego zaangażowania, ale także emocjonalnej uważności i zdolności do refleksyjnego dystansu. Czytelnik/czytelniczka, wchodząc w relację z badawczą rewizją, nie muszą (nie powinni musieć) posiadać metodologicznego zaplecza, przeważnie bowiem obdarzają twórcę/twórczynię kredytem zaufania co do ich rzetelności i precyzji. Ale pośród narzędzi osoby tworzącej musi się znaleźć także świadomość narracyjnego charakteru wielu badanych źródeł, przejawiającego się w autofikcji, autokreacji czy obecności ingerujących w obiektywizm opisu kontekstów określonego dyskursu społecznego i politycznego, które warunkowały zarówno procesy tworzenia źródeł, jak i późniejszej ich recepcji.
Trasa: kręta, górzysta, konieczność posiadania profesjonalnego sprzętu. Wymagania: odwaga do wzięcia odpowiedzialności za ingerowanie w narracje i historie oraz tworzenie im zaktualizowanych wizerunków; cierpliwość; umiejętność nieustannego trzymania emocji na wodzy.
Wyprawa trzecia: wspólnoty emocji, budowanie więzi. Kierunek: nieoczywista bliskość, czyli wokół esejów Weroniki Murek, powieści Olgi Hund oraz debiutanckiej prozy poetyckiej Karoliny Krasny
W podróżnym plecaku niesiemy już spakowane wcześniej: przekonanie o wielości i subiektywności doświadczeń oraz podejrzliwość wobec polityki pamięci, która decyduje, jaki kształt przyjmują kolektywne procesy zapominania/zapamiętywania w danym miejscu i czasie. Wydawałoby się, że trudno o bardziej prywatną i autonomiczną przestrzeń niż sfera emocji. Możemy co prawda mieć nad nimi (mniejszą lub skuteczniejszą) kontrolę, mogą wyzwalać się pod wpływem cudzych zachowań, reagować w odpowiedzi na świat zewnętrzny, ale przecież nikt inny nie ma dostępu do ich faktycznego przeżycia, odczuwamy je w pełni samodzielnie. Tymczasem – w większości i bardzo często – przeżywamy emocje według scenariuszy z góry określonych i zaplanowanych przez daną kulturę, model wychowania czy zasady partycypacji społecznej. Z miejsca podobnego przekonania do rozpisywania wizerunków swoich wspólnot wychodzą Murek, Hund i Krasny. Potencjał twórczy widzą wokół doświadczeń bazujących na silnych emocjach, wprzęgniętych w procesy budowania posłuszeństwa i adekwatności. W prozie Karoliny Krasny, Weroniki Murek i Olgi Hund wspólnota traci błahy status zapisanej/odtworzonej struktury społecznej czy kulturowej – staje się czymś znacznie bardziej organicznym. Swoje źródło odnajduje jednak w zupełnie różnych miejscach: a) w przypadkowości nawiązywanych relacji, b) w doraźnym sprzeciwie wobec systemowej opresji, c) wspólnym przeżywaniu lub przepracowywaniu krzywdy.
W Love songu Karoliny Krasny relacja romantyczna ma charakter totalny, obejmuje i organizuje każdy aspekt, także indywidualnego, skierowanego do wewnątrz poznania. Zet oraz XY wiąże tak silne uczucie, że momentami trudno im się od siebie odróżnić, określić kształt i granice tworów „ja” albo „my”. Ich miłość niesie w sobie zarówno potencjał kreacyjny, jak i zupełnie niszczycielski, rozlewając się poza znajomą, realistyczną przestrzeń, poza normy języka. To, co współdzielą, do czego dostęp mają tylko oni dwoje (choć mogłyby to być także Zet i XY – one dwie lub oni dwaj), jest właściwie niewyrażalne w ramach znanej nam komunikacji językowej. Skala odczuwalnych emocji w prozie Krasny potrzebuje wsparcia z porządku nadrealności, pomocy wszystkich możliwych do pomyślenia bytów i zjawisk, a także drobiazgowych wytycznych narratorki/piszącej. Uczucie rozwija się nie poprzez kolejne deklaracje, ale na skutek dzielenia postrzegalnego, w prozaicznym współdzieleniu czasu i przestrzeni. Love song zadaje pytanie o granice jednostkowej suwerenności w relacji romantycznej, o możliwe scenariusze ocalenia swojej pojedynczości przy równoczesnej bliskości i trosce o emocje kogoś nam najbliższego. Krasny najpierw każe dotrzymywać narracji kroku, co kilka stron podkręcając stosunek nadrealistycznych dekoracji względem linearnej opowieści, żeby nagle, zupełnie bez uprzedzenia, zwolnić i zostawić czytających z tylko pozornie łatwą do rozwiązania zagadką logiczną: wolisz być kochaną/nym na własnych warunkach czy kochać na cudzych?
Weronika Murek eksploruje z kolei dziewczyńskość w charakterze spoiwa, które stwarza wspólnoty nie z wyboru, lecz przymusu przybrania wzoru tożsamości określonego przez kulturę i rygor społecznej akceptacji. Dziewczynki. Kilka esejów o stawaniu się to opowieść o budowaniu wspólnoty sprzeciwu wobec narzucanych ról i schematów, negatywnie oceniających to, co kobiece, jako kłopotliwie wrażliwe i słabe. Emocje przywoływanych przez Murek dziewczynek stają się narzędziem kolektywnego buntu, nawet jeśli zawiązywanego po czasie, jedynie na linii relacji twórczyni–czytające. Podburzają do gniewu, do artykułowania (a więc czegoś sprawczego) oskarżeń wobec systemu, który wytworzył dla dziewczynek przemocowy, kontrolujący wzorzec tresury zachowań i ciał. Murek odzyskuje także dziewczyńską estetykę, zrywa z paternalistycznym przekonaniem o istnieniu jakiejś uniwersalnej koncepcji dobrego gustu i smaku, afirmując tym samym radość z symboli, którymi przez dekady dziewczynki raczej zawstydzano. Samym choćby faktem, że im się podobają. Że chciałyby mieć w pokoju plakat z popularnym w danym pięcioleciu boysbandem albo różowy, pluszowy piórnik. Wokół esejów Murek wytwarza się także jeszcze inaczej motywowana wspólnota – budowanie więzi poprzez pozbywanie się absurdalnego przekonania, że bycie jedną z dziewczynek, posiadanie dziewczyńskich „cech” (przy pełnej świadomości esencjalistycznego i wyobrażonego statusu właściwości przynależących do płci biologicznej), umniejsza naszą wartość, sprawia, że jesteśmy mniej atrakcyjne jako koleżanki, partnerki czy profesjonalistki w danej dziedzinie. W esejach Murek wspólnota płci to nie tylko fakt społeczno-kulturowy, ale przede wszystkim proces doświadczania podobnych emocji. Ich wspólne przeżywanie, zdaje się, mogłoby w końcu przekształcić także i gniew, nadać mu autonomiczność i odczarować negatywność.
Z zupełnie innej perspektywy potencjały zawiązywania i rozpadania się wspólnot zaprojektowała w książce Łyski liczą do trzech Olga Hund. Jej bohaterowie i bohaterki gromadzą się wokół doświadczenia opresji, wykluczenia lub wręcz organicznej niezgody na realia systemowej przemocy. A jednak relacje, w które wikłają się postaci w Łyskach, mają często charakter prowizoryczny, kształtują się w chaosie i przypadkowości, co dodatkowo wzmacnia efekt gorzkiej groteski i absurdów opisywanej rzeczywistości. Przede wszystkim – prędzej czy później każda postać w Łyskach, członkowie stowarzyszenia Przyjaźni Czesko-Caaakańskiej, Janka, Marie, Jarda, doświadcza obezwładniającego poczucia bezsilności. W tym chyba właśnie zawiera się fenomenalna sprawność Hund jako podglądaczki-narratorki ludzkich emocji – wspólnotę oporu zawiązuje nie jako efekt przemyślanej deklaracji czy koherentnej wizji przyszłości spod sztandaru dobrze dofinansowanego NGO-sa, lecz raczej pod wpływem impulsu, chwilowego spięcia na linii czas–miejsce–konieczność. A jednak jest to bezsprzecznie więź oparta na gniewie, wspólnota buntu przeciwko światu pozbawionemu oparcia w instytucjach, strategiach opiekuńczych czy tolerancji wobec jakiejkolwiek inności. W ten sposób Hund projektuje koncepcję wspólnoty, która opiera się nie na utopijnej zgodzie, lecz na solidarności w proteście.
I znów w triadzie, znów w dialogu o trzech kątach – Hund, Murek i Krasny rozpisują więzi determinowane konkretnymi afektami. Dziewczynki gromadzą się wokół wydzierania, odbijania zawłaszczonych narracji o samych sobie. Przejmują swój dawny wstyd i lęk, przekształcając go w pewien rodzaj wewnętrznego, tajnego symbolu, dziewczyńskiego idiolektu, w którym wypowiada się posłuszeństwo zdezaktualizowanym regułom gry w bycie już-nie-dzieckiem-jeszcze-nie-kobietą. Hund zawiązuje przygodne, choć niezwykle intensywne, motywowane niezgodą na przemoc i wykluczanie, wspólnoty-buntowniczki, wspólnoty-szaliki stadionowe, z napisem „punki są dobre, faszyzm jest zły” (marzyłby mi się taki szalik pod choinkę!). Z kolei u Krasny tak makro-, jak i mikrokosmos relacji zawiera się w dwóch modelach więzi – w pewien sposób skodyfikowanego społecznie związku romantycznego dwóch osób oraz relacji, którą nawiązujemy względem samych siebie, swoich jednostkowych identyfikacji i utożsamień.
A gdzie spotkanie? W sferze podstawowej, w samych pryncypiach: każda z autorek – choć innymi narzędziami – buduje narrację o emocjach jako przestrzeni wspólnoty. Krasny osadza je w przypadkowości, w codziennych spotkaniach. Murek wskazuje na ich rolę w dekonstrukcji narzuconych tożsamości i wytwarzaniu się autonomii. Hund zaś tworzy z emocji buntu i oporu siłę powołującą do istnienia wspólnoty, których przetrwanie okazuje się konieczne także do dalszego trwania jako jednostka (bohaterka/postać/narratorka), w zgodzie ze swoimi przekonaniami i pragnieniami. W dodatku – wszystkie trzy, Hund, Krasny i Murek, zdają się w pewnym momencie stawiać czytającym bardzo podobne pytanie: czy emocje są naprawdę nasze, wiarygodne, czy może w ich przeżywaniu uczestniczymy zawsze na prawach schematów dostosowania albo upodobnienia do zbiorowości?
Oznaczenia szlaków, bazgranie po mapie
To będzie podsumowanie bez cech podsumowania. Ostatni akapit pozbawiony ambicji, by orzec coś ostatecznego. Literatura też przecież nie zna finałów – więzi, które drobiazgowo wyplata, językiem, atmosferą, czujnością na różnorodność i detal, trwają tak długo, jak długo chcemy/jesteśmy gotowi i gotowe na wchodzenie z nią w relacje. Zakończenie/zaproszenie do wspólnego czytania/pisania musi więc pozostać otwarte. Być może najważniejsze, co w tych procesach zyskujemy, to właśnie świadomość, że nigdy nie jesteśmy z żadną opowieścią w pojedynkę, prawdziwie sam na sam. Zawsze w stadzie. Szlaki wolne, dobrze oznaczone. No to czytajmy.