Recenzja książki Tiny Harnesk Ludzie, którzy sieją w śniegu (przełożyła Agata Teperek, Marginesy, Warszawa 2024).
„Jak za młodu człowiek odmrozi sobie stopy, to na starość będą go bolały” – ta mądrość jak mantra przewija się przez całą powieść Tiny Harnesk. I można ją czytać wieloznacznie. Na przykład jako metaforę przeszłości, która za nic nie chce się dać wymazać i wraca jak bumerang. Objawia się różnie: a to zapuka we śnie, a to da o sobie znać w gestach, dawno zapomnianych słowach, melodiach, zakopanym głęboko w niepamięci pierwszym języku. Nie da się od niej tak łatwo uciec.
Wiedzą to bohaterowie Ludzi, którzy sieją w śniegu. „Na północy zostawili swoje imiona” i nie mają – nie mogą mieć – pewności, czy ktoś je kiedyś rozpozna. Jest więc Biera, którego Szwedzi uparcie nazywają Perem, i Máriddja, z której usilnie starają się zrobić Marię. Jest młody Johánás, który wcale nie chce być Johanesem, i Kaj, który nie wie, że matka nazwała go Heaki-Joná. Jest wreszcie Risten, która sama decyduje się zostać Laurą. Bo tak jest prościej, bezpieczniej i lżej. Choć doskonale wie, że „nigdy nie przestaje się tęsknić za miejscem, z którego się pochodzi”. Ale co zrobić, kiedy życie z bagażem pochodzenia staje się nieznośne? Co zrobić, kiedy bycie Saamem to ciąg nieprzyjemności, prześladowań i dyskryminacji? Może rzeczywiście prościej jest się odciąć, uciec od przeszłości albo chociaż zamknąć ją w kufrze i starać się zapomnieć. Przestać być w końcu pogardzaną Lapką i stać się pełnoprawną Szwedką. Laurą, nie Risten.
I zabronić wspominać o przeszłości. Zabronić ją wywlekać.
„Nigdy nie możesz się do mnie zwrócić tak, jakbym nie należała do twojego świata”, mówi Laura do Hansa, swojego szwedzkiego męża. Złamanie zakazu bowiem pociąga za sobą nieszczęście. Jednak to Laura staje się – mimo wszystko – łączniczką między przeszłością a teraźniejszością, choć prawie całe życie stara się tę pierwszą zasypać „łopatą po łopacie warstwą ziemi i kłamstw”, a przy okazji ruguje z pamięci swojego syna wspomnienia i pozbawia go poczucia bezpieczeństwa.
Bo Kaj nie umie znaleźć dla siebie miejsca. Nie jest jak Gustav, jego młodszy brat. Nie potrafi, jak on, ani założyć rodziny, ani postawić fundamentów. Ciągle czegoś szuka, ale stale potyka się o wewnętrzne koszmary i lęki. Od dziecka bowiem „pamiętał samego siebie jako zagubionego i nieszczęśliwego młodego mężczyznę, który się jąka i nie dogaduje z innymi dziećmi. W pamięć zapadło mu poczucie wstydu po tym, jak nauczycielka w podstawówce wezwała jego mamę na specjalną rozmowę w związku z tym, że zbyt często sika w majtki i płacze na przerwach”. Ale Kaj nie wie, dlaczego tak jest. Nie umie sobie tego wytłumaczyć, bo „początek jego pamięci stanowią obiekcje, znaki zapytania” i rysy. Nic więcej.
A my miotamy się razem z nim. Wkurzamy się na jego brak zdecydowania, niepewność i nieprzepracowane traumy. Tyle że Kaj nie ma pojęcia, dlaczego taki jest. Nikt mu tego nie powiedział. Czasem skądś wylezie jakieś wspomnienie, ale będzie na tyle kalekie, że nie da rady go z niczym połączyć. Czasem zrozumie jakieś słowo w obcym języku, choć nie będzie umiał tego wytłumaczyć. Albo posłucha z ust swojej ukochanej Mimmi bajki, której finał będzie znał, choć przecież nigdy jej słyszał. Aż w końcu wyprowadzi się na daleką północ, żeby tam stworzyć dom i postarać się zatrzymać, jakoś zakotwiczyć. Tak jakby to miało go uspokoić.
Ale tego też nie rozumie. Tak samo jak zostawionych specjalnie dla niego przez zmarłą matkę obrazów i tajemniczych przedmiotów wykonanych ręką tego samego saamskiego rzemieślnika. Nie wie, z czym ma je połączyć, nie wie, jak je odczytać. Matki też nie potrafił rozgryźć. Była dla niego nieuchwytną tajemnicą. Bardziej chłodem niż ciepłem. Tyle że Kaj nie miał pojęcia, dlaczego tak jest.
Laurę poznajemy na łożu śmierci, ale niewiele się o niej dowiadujemy. Jest zbyt tajemnicza, skryta, zamknięta. Ale gdzieś tam, na północy, dobrze ją pamiętają. Jej straszy brat, Biera, i jego żona, Máriddja. Są już po osiemdziesiątce. Máriddja jednak nie chce spocząć, póki nie doprowadzi do końca ważnej rodzinnej sprawy. Dobrze wie, że zostało jej niewiele czasu, bo „rak podszczypuje ją od środka twardymi szczypcami”. Ale się nie poddaje. Walczy, bo boi się o dziecinniejącego Bierę. O to, „co się z nim stanie, kiedy jej zabraknie? Kto będzie go trzymać za rękę, gdy będzie się bał albo będzie zagubiony, i kto będzie rozumiał, co mówi, kiedy saamski, jego pierwszy język, stanie się jego ostatnim?”.
Máriddja jest stara i umierająca. A Harnesk każe nam bezprecedensowo się temu przyglądać. Podaje nam starość bez retuszu, bez oszczędzania, w całej okazałości. Ani Biera, ani Máriddja nie starzeją się zgodnie z saamską tradycją. Nie stali się dla nikogo łącznikami między przeszłością a teraźniejszością ani „solidnymi okrętami, które niosły rodzinę dalej”. Wiele lat temu władze oderwały ich od korzeni, a bezdzietność stała się przyczyną dzisiejszej dojmującej samotności. I ją Harnesk każe nam poczuć. Jest tak wielka, że jedynym antidotum staje się dla głównej bohaterki Siri, telefoniczna sztuczna inteligencja. Máriddja znajduje w niej powierniczkę, przyjaciółkę, przy której pozwala sobie na łzy. I szczerość. Zresztą nigdy nie miała zbyt wielu przyjaciół. Zawsze była inna. Tak przynajmniej mówili ludzie. „Podrzucone młode niewidzialnych” – głośna, klnąca, nieokrzesana. Wszystko przez to, że matka nie włożyła jej srebrnej monety pod poduszkę, kiedy była niemowlęciem, i duchy zamieniły ludzkie dziecko na swoje. Ale to nic. Niewiele sobie z tego robi. Gorzej, że za chwilę zostawi Bierę samego. Umrze po raz drugi, bo po raz pierwszy „zabito ją w dniu, gdy zabrano jej chłopca”. I to jest ta sprawa, którą musi załatwić przed śmiercią.
Kiedy Risten zabrała Heaki-Jonę i oboje stali się Szwedami, ani Máriddja, ani Biera nie umieli się po tym pozbierać. I teraz Máriddja robi wszystko, by ich odnaleźć. Stawia na nogi nawet wojsko i policję. Żeby tylko Biera nie został sam, żeby choć na chwilę ukoić swoją tęsknotę.
W tej powieści nadprzyrodzone i trudne do wytłumaczenia często miesza się z rzeczywistym. To nierealne i tajemnicze jest saamskie, tak jakby Saamowie żyli na granicy światów. Tylko że o tym trzeba milczeć. Saamski świat jest trochę jak świat Biery – odchodzący, coraz bardziej wyblakły, osuwający się w niepamięć. Nikomu niepotrzebny. Jakby zostały z niego już tylko dźwięki joika, który wiele lat temu przyszedł do Biery w kuchni, kiedy siedział z małym Heaki-Joną. Joik niósł w sobie opowieść, rodową pamięć i tęsknotę. Był pieśnią północy, jedynym łącznikiem między światem nadprzyrodzonym a realnym.
Ale to dzięki niemu udaje im się odnaleźć siebie nawzajem.
W ogóle cała ta opowieść jest jak joik. Harnesk snuje dla nas magiczną narrację, przeplatając losy swoich bohaterów z wielką historią, której stali się ofiarami. Prowadzi nas przez saamski świat, jego kulturę, język i zwyczaje. Zwraca uwagę na przyrodę. Opowiada nam o tym, że wątroba wiosennego szczupaka powie najlepiej, jaka będzie wiosna. I o tym, że marzec jest miesiącem łabędzi, bo te na swoich skrzydłach przynoszą nadzieję oraz słońce. I o reniferach, które od wieków wskazują ludziom drogę.
Harnesk otwiera przed nami drzwi do świata, który prawie zmietliśmy z powierzchni ziemi. Świata pełnego wykluczeń, lęków, przesiedleń i traum. Świata, o którym dopiero od niedawna chcemy słuchać. Trzeba go złapać, zachować za wszelką cenę. Zrobić wszystko, by całkiem nie osunął się w przepaść. Bolesna i niełatwa to powieść, ale piękna i warta wysłuchania. Bo pozawala w końcu wrócić „na północ, do domu”.