Pisarz jako detektyw, pisarz jako kolektyw

Porcelana miśnieńska – pierścień z guzika od żupana króla Stanisława Leszczyńskiego z prywatnych zbiorów majora Ziemeckiego z Poznania (domena publiczna, źródło: NAC)
Porcelana miśnieńska – pierścień z guzika od żupana króla Stanisława Leszczyńskiego z prywatnych zbiorów majora Ziemeckiego z Poznania (domena publiczna, źródło: NAC)

Recenzja książki Jacka Dehnela Łabędzie (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023).

 

 

Jak zmieniać świat na lepsze, będąc w pełni i kompletnie sobą? Jacek Dehnel przez większą część życia był farciarzem. A przynajmniej sprawiał wrażenie wybrańca losu i ulubieńca fortuny, idącego przez świat z przekonaniem, że jak zasadzi i podleje, to zbierze owoce. Być może taki efekt osiąga się osobistym wdziękiem w połączeniu z pracowitością, pogodnym nastawieniem do świata i umiejętnością znajdowania najlepszych rozwiązań w danym momencie.

Urodzony 1 maja 1980 roku – łatwo się jego biografię liczy – oliwianin, absolwent klasy z wykładowym angielskim w V LO, syn malarki, nastolatek rozważający karierę malarską jako opcję, Dehnel debiutował w wieku lat dziewiętnastu zbiorem opowiadań Kolekcja, opublikowanym w wydawnictwie Marpress (jego dawniejszej odsłonie), rok wcześniej zdobywszy pierwszą nagrodę w Konkursie Literackim Miasta Gdańska.

To poczucie wartości własnej w połączeniu z pracowitością wspólnie sprawiają, że Dehnel nie traci czasu. Do Warszawy przenosi się na studia na MISH-u (Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne na UW to kompletna nowość, choć śmiem twierdzić, że tak studiowalibyśmy już dwadzieścia lat wcześniej, gdyby nie stan wojenny). Dyskomfort dorastania wkłada do wierszy. Zarazem jest ostrożny, w dwóch pierwszych tomach przed drukiem zmienia zaimki z męskich na żeńskie. Nie chce być łatwo strącony. Lata 1990. to nowa epoka, wraz z nią nadchodzi nowy rodzaj okrucieństwa, nowe podziały na proszonych i nieproszonych gości. Dopiero gdy w 2005 roku dostanie Nagrodę Kościelskich, przywraca męskie zaimki tam, gdzie wcześniej były te żeńskie, bo na fali uznania wznawia wcześniejsze wiersze i wydaje nowy zbiór. Przecież mu nagrody nie zabiorą.

Ludzie, których cechuje minoderia, zarzucają Dehnelowi nadmiernie rozwinięte ego. Tymczasem jego rozliczne aktywności świadczą raczej o wyraziście realizowanym etosie pracy pisarskiej jako służby społecznej. Oddaje swój prywatny czas na prezesowanie Unii Literackiej od momentu jej powstania w 2017 roku. A nie jest to synekura. UL znana jest z szybkich i skutecznych reakcji, jak zapewnienie osobom piszącym przetrwania w trakcie pandemii czy powołanie sieci rezydencji literackich, także w Gdańsku. Kupione na berlińskich bazarach antyki i porcelanę, często prześliczne białe kruki, przeznacza na aukcje na rzecz sprawnie działającej pomocy humanitarnej w Ukrainie pod nazwą Pogoń Ruska. Zbiera i opatruje komentarzem historie zbrodni, kradzieży i oszustw opisanych w tygodniku„Tajny Detektyw” (powstała z tego książka pod tym samym tytułem). Kolekcjonuje stare fotografie, prezentując je, wraz z opisami, na stronie AWERS / REWERS (ostatnio gościły w Muzeum Miasta Sopotu). Dzięki autorskim opisom fotografie te nabierają sensu, a postaci ożywają – za sprawą pragnień, które tylko kustosz będący pisarzem potrafi rozszyfrować.

Dehnel wpisuje swoje działania w historię. Zdjęcia, które zbiera od czasów licealnych, to jakby ocaleńcy. Przepadłyby, gdyby zabrakło kogoś, kto potrafi dekodować ich znaczenia. Ale też szanuje wpisany w nie element niepewności. Nie wiemy, kim był fotograf. Można się tylko domyślać jego intencji, dedukować, w jakim celu zdjęcie zostało wykonane i kim są utrwalone na nim osoby. Miały jednak szczęście, zyskały drugie życie, a może nawet nieśmiertelność. O ile nie przytrafi nam się rzeź czy pożoga…

Wydane książki świadczą raczej o tym, że pisarz wie, jak to swoje ego wyprasować, wygładzić, wessać, żeby zrobić miejsce, zmienić się w przekaźnik dla innych głosów i czasów. Inaczej nie napisałby powieści takiej jak Matka Makryna, historii Ireny Wińczowej – opowiedzianej jej głosem – wdowy po carskim oficerze, unickiej szafarki, której blizny przekonały świadków, że była męczennicą.

Te same blizny znaczyłyby niewiele, gdyby wyjawiła, że przyczynił się do nich pijany mąż. Ale ona przybiera nowe nazwisko i jako wizjonerka staje się dla romantycznych patriotów uosobieniem umęczonej Polski – oraz przeoryszą zakonu ufundowanego w Rzymie. Owszem, w ten sposób została pionkiem w dziewiętnastowiecznej „grze o tron”, ale przynajmniej nie musiała już po nikim sprzątać, nie chodziła głodna i wyzbyła się lęku o przyszłość. Wstydliwa sprawa, bo pięćdziesiąt lat po jej śmierci okazało się, że Makryna Mieczysławska zwiodła nawet Mickiewicza (wyciągnęła go z towianizmu, co w sumie chyba wszystkim na dobre wyszło).

Matka Makryna ukazuje się w 2014 roku, gdy w Sejmie przeciągają się prace nad ratyfikacją konwencji o zapobieganiu przemocy w rodzinie. Irena-Makryna, znalazłszy się w Poznaniu, za cenę kłamstwa zyskuje ciepły kąt, strawę, współczucie i ludzki szacunek. Ale czy kłamie, że była dręczona, jeśli jej ciało nosi ślady wieloletniego bicia? Coś tę przyszłą Matkę Makrynę wyróżnia wśród setek tysięcy bitych żon – ma wyobraźnię, talent do snucia opowieści. Bez tej nawijki byłaby tylko kobiecym mięsem armatnim.

Dehnel jako pisarz ma dobrą rękę do kobiet. Słucha, bo potrafi słuchać, nauczył się tego przy babci w gdańskiej Oliwie, z czego wynikła powieść Lala i pierwszy sukces, który ostatecznie uczyni z niego pisarza małopolskiego. W międzyczasie znajduje nie tylko styl twórczości, ale i mody, zgodnie z którym będzie się odtąd ubierał. Retro to styl podkreślający odmienność, a przy tym schludny, kojarzący się przyjaźnie z czasem warszawskich kabaretów, niewzbudzający niepokoju. W Polsce w większości książki czytają kobiety. Dehnel był dla nich ulubionym, dobrze ułożonym wnukiem, przemiłym siostrzeńcem, grzecznym bratankiem, czarującym kolegą ze studiów, opiekuńczym przyjacielem, którego towarzystwo nas zachwyca. Dla wszystkich innych jest gawędziarzem i altruistycznym edukatorem, choć przecież wszelka niesprawiedliwość (jak o tym świadczą wpisy na Facebooku) często go złości, to emocje połączone są u niego z kompasem moralnymi i erudycją, dzięki czemu może złagodzić przekaz.

Na złość typu „wkurw” (wyrażenie tak znane, że pozbawione już otoczki wulgaryzmu), czyli złość na niedorzeczność sterujących krajem polityków, ujawniających swe prawdziwe twarze i zamiary po wyborach, Dehnel pozwolił sobie dopiero w 2019 roku, w powieści Ale z naszymi umarłymi. Tytuł, jak mówi w wywiadzie dla „Repliki”, jest hołdem złożonym Marii Janion. Tematyczna wędrówka Dehnela na południe (Warszawa, Kraków) i faktyczna emigracja (Berlin) z różnych powodów wychodzi jemu i Piotrowi Tarczyńskiemu na dobre. Połączenie stabilizacji z wielokulturowym środowiskiem okazuje się właściwym otoczeniem dla pisarza – także dlatego, że Niemcy mają o wiele lepszy system ubezpieczenia społecznego dla pisarzy i tłumaczy. Kolejne tomy przygód krakowskiej profesorowej Szczupaczyńskiej, pisanych z mężem pod wspólnym pseudonimem Maryla Szymiczkowa, to perełki klasycznej powieści detektywistycznej, które zarazem bawią, dokształcają i zasługują na serial. Następne tomy są rozplanowane do napisania, bo Dehnel nie pracuje zrywami, tylko planuje swoją pracę. Do tego ma udane życie osobiste. Dostaję zawrotu głowy, próbując zgadnąć – kiedy. (Warto dodać, że w tych sprzyjających okolicznościach Tarczyński również wypracował sobie niezależną karierę jako amerykanista i tłumacz Faulknera).

Zatem trafił się nam pisarz, który na co dzień posługuje się świetnie wysterowanym kompasem moralnym, żywo angażuje się w sprawy kultury i przetrwania osób piszących, aktywny obywatel kultury, który przez lata potrafił zaskarbić sobie wierną publiczność, czytelników chętnie kupujących jego książki (i niewspomniane wcześniej tłumaczenia) w liczbie wystarczającej na utrzymanie się z pisania. Czy Dehnel mógłby tak swobodnie poruszać się we współczesnej kulturze, gdyby nie wyrósł z pokoleń szlachetnych przodków, którzy zawsze dokonywali właściwych wyborów, brali udział w obronie znaczących przyczółków, wędrowali europejskimi szlakami, walczyli w powstaniach, ginęli tragicznie, lecz zawsze, zawsze dokonywali właściwych, honorowych wyborów? Wątpię. Szlachetni przodkowie to coś więcej niż rodzinny majątek czy tytuły (tradycja może być też aktywistyczna lub chłopska), dają umocowanie w przeszłości i stanowią prawdziwy kapitał.

W Łabędziach pisarz zajmuje się swymi mniej szlachetnymi przodkami (chociaż o kapitanie Dehnelu dla równowagi też możemy tam przeczytać). To historia zasłyszana w dzieciństwie, powtarzana przez dorosłych ściszonym głosem. Siostra babci znalazła dobrą partię i trafiła do innej rodziny, klanu właściwie, którego przedstawiciele w powojennej rzeczywistości XX wieku uruchomili niezwykłe pokłady silnej woli w jednym celu: aby żyć tak jak przed wojną, jakby socjalizm nie zabrał im domów i nie uszczuplił majątku. Jest to opowieść o przekręcie wpleciona w szeroki kontekst społeczny i tło historyczne. A także – w historię życia materialnego. Wiele stron w aktach zajmują zawłaszczone przez władzę przedmioty luksusu – domy, samochody, ale też:

meble antyczne i całkiem nowe, wazony, lampki nocne, dywany, kanapy, odkurzacz Alfa, telewizory Phillips, Orion, Rubin i Koral, adapter Supraphon, magnetofon National, radia Telefunken, Intel i Grundig, lodówki Polar, Silesia, Colex, Kristall i Westinghouse, pralki Frania i Gorenje, maszyna do szycia Husqvarna, froterka Zelmer, a nawet magiel elektryczny Veritas.

Te skonfiskowane przedmioty (w tym wille, mercedesy, dzieła sztuki) niekiedy przepadają, giną w aktach w ten sposób, iż zostają oznaczone jako „nie nadające się do przejęcia”. Ponieważ tych rzeczy nikt potem nie szuka, można sądzić, iż w okolicach procesu zapanowało pokątne rozdawnictwo. Ale było jeszcze gorzej. Opublikowany w latach osiemdziesiątych raport NIK ujawnia, że skonfiskowane wille, mieszkania i działki budowlane przejęli wszyscy członkowie ekipy Gierka, łącznie z nim samym. Zazdrośników i chętnych, by skorzystać na „przepadku mienia” nie brakuje, nawet w czasie trwania dobrej passy, główni aktorzy otoczeni są szpiegami i donosicielami. Osobną teczkę w IPN-owskich aktach tej sprawy stanowią donosy. Pisarz konkluduje:

Nie sądzę, że ryzykowali tak przez naiwność. Raczej mieli poważne powody, by czuć się bezpiecznie. Może ufali pojedynczym nieuczciwym funkcjonariuszom, informującym ich o zakładanych podsłuchach i inwigilacji. Wydaje się jednak, że chodziło o znacznie ważniejsze plecy – tymczasem wydarzyło się coś, co złożyło parasol ochronny nad całą operacją.

Przychylna aura kończy się w roku 1968, kiedy to „pomarcowe czystki i antysemicka nagonka wymiotły część towarzyszy z resortów siłowych; dwa lata później wypadki grudniowe sprawiły, że od władzy odsunięto protektorów”, rozsypał się domek z kart, bo „wraz z premierem odszedł i rząd, w którym ministrem kultury był Motyka”, niewątpliwie piastujący tę funkcję na złość inteligentom.

W czasach biurokratyzmu (tak można tu nazwać ten system, który obłudnie deklarując społeczną równość, opiera się na praktyce pilnującej, by do strefy przywileju dostęp mieli tylko ci, których namaści władza) wszyscy się kręcą, grają o niższe lub wyższe stawki. Jak Radom – to afera skórzana. Jak Warszawa – to handel złotem. PRL jako sieć powiązań przywodzi na myśl obozowe opowiadania Borowskiego. Rzecz jasna, toutes proportions gardéesgranicę można zamknąć, odrutować, ale państwo wciąż zapewnia więcej możliwości przetrwania niż obóz. Każdy obywatel ma dość wolności, by stworzyć własną sieć powiązań. Założenie jest takie, że trzeba kombinować, żeby trochę lepiej pożyć. Kto tego nie rozumie, jest idiotą lub intelektualistą.

Najskuteczniejszym strażnikiem zadrutowanego kraju jest przelicznik. Socjalistyczne pensje to właściwie kieszonkowe. Na równowartość dziesięciu dolarów pracuje się – uczciwie, bez przekrętów – cały miesiąc. Ryzykantów marzących o własnej działalności gospodarczej rujnuje się domiarami. Zarazem w tym systemie, który teoretyzuje na temat równości społecznej, dość jawnie funkcjonują kieszonki zachęcające do korupcji. Kto zarabiał w obcej walucie – na przykład dyplomaci – mógł ją sprzedać na czarnym rynku, a za to kupić złoto w carskich monetach lub sztabkach, a jeśli miał większy rozmach i środki, to jeszcze antyki i dzieła sztuki. A że to, co się wznosi, musi w końcu upaść, więc historia gangu „złotogłowych” kończy się na ławie oskarżonych, na pokazowym procesie, który toczył się w latach 1975–1976 i objął osiemdziesiąt pięć osób. Ostatecznie pięćdziesiąt dziewięć skazano na kary więzienia, niekiedy absurdalnie wysokie (Czesław C., ubogi emeryt, który dorabiał jako kurier między waluciarzami, został skazany na sześć lat), kary grzywny i przepadek mienia. W bodaj najtragiczniejszej historii w rezultacie tego procesu umiera matka i jej syn z niepełnosprawnością (na jego rehabilitację wydawała majątek, zabrano im wszystko).

W tomie Łabędzie, oprócz historii miśnieńskiej porcelany, warte lektury jest podłoże konfliktu von Brühla z Fryderykiem – i kiedy tak podążam za opowieścią, która z wieku XVIII wiedzie mnie do czasu drugiej wojny światowej, do płonącego hotelu Brühla i do próby odbudowania go po wojnie, co uniemożliwiło państwo (a przecież gdyby tylko dano Mętlewiczom szansę na życie na poziomie, do jakiego nawykli, zapewne nie przyszłoby im do głowy szukać szczęścia na czarnym rynku), to uporczywie przychodzi mi na myśl (niejako z innej mańki) scena z filmu Dziewczęta z 1962 roku w reżyserii Jurija Czuljukina. Akcja tego sympatycznego dzieła kina sowieckiego toczy się w syberyjskim kołchozie. Brygadzista Ilja stara się zdobyć względy młodej kucharki, Tosi (w tej roli znakomita Nadjeżda Rumiancewa). Wkrótce jednak wychodzi na jaw, że Ilja założył się, że poderwie ją w ciągu tygodnia. Po tym odkryciu dziewczyna nie chce z nim rozmawiać. Tymczasem czarujący utracjusz odkrywa, że trochę się w tej Tosi zabujał. Co robić? Koledzy radzą: Zrób jej prezent, daj jej coś wyjątkowego! A nawet robią składkę. Na złoty zegarek. Sądząc po minie Tosi, zegarek jest prześliczny. Można się domyślać, że liczy się tu subtelność grawerunku, delikatne piękno. Jednak koleżanki Tosi wcześniej w dobrej wierze doradziły jej, by nie dowierzać znanemu podrywaczowi. Tosia, wychowanka sierocińca, na przemian radosna rozrabiara i lgnący do ludzi wrażliwiec, odmawia więc prezentu. A wtedy odrzucony Ilja wpada w złość i niszczy zegarek obcasem.

Co tu się stało? Dla brygadzisty Ilji zegarek liczył się jako środek do celu. Miał przekonać dziewczynę, ale się nie sprawdził, więc posłużył do wyładowania złości. Migotliwe piękno złotego zegarka, drobiazgowa praca włożona w jego wykonanie nic nie znaczą dla kołchoźnika. Czym jest złote cudeńko, jeśli pod piłami robotników codziennie padają dziesiątki kilkusetletnich drzew, bo ta praca polega na wyrębie, jakby drzew nigdy nie miało zabraknąć, a rozbrojone z gałęzi, martwe, ładowane są na palety i jadą – dokąd? Nie wiadomo, w głąb kraju.

Łabędzie Jacka Dehnela są niczym ten zegarek, przedmiot luksusowy w kraju wyrobników literatury i kultury. 25 sierpnia, na spotkaniu autorskim podczas Literackiego Sopotu, pisarz wspomniał, że książka ta powstała dzięki trzem stypendiom: najpierw było to dwumiesięczne stypendium w Wiedniu, dzięki któremu mógł zrobić wstępne badania i przeprowadzić wywiady, następnie roczne stypendium DAAD w Berlinie w 2020 roku, a na koniec jeszcze roczne stypendium od miasta Berlina. „Gdyby nie to, ta książka powstawałaby dalej, ponieważ musiałbym się z czegoś utrzymywać”, przyznał pisarz w rozmowie z Michałem Nogasiem licznie zgromadzonej w parku na Goyki publiczności. I to jest ważna informacja: nie były to półroczne, lecz roczne stypendia, po których nawet tak szacowna instytucja jak DAAD nie spodziewa się, że po roku autor dostarczy „całą książkę”, miasto Berlin nie oczekiwało zaś, żeby powstający utwór dotyczył akurat historii berlińskiej. Tylko co dalej?

Pisarz miał luksus, żeby dzieło napisać. Ale pisarz żyjący na tyle komfortowo, żeby mieć czas na czytanie i rozmyślanie, jest bytem nadzwyczajnym; podobnego luksusu (sarkazm, sarkazm!) nie mają z pewnością recenzenci i recenzentki, bo jeśli są artystami po godzinach piszącymi własną książkę, to pracują na akord, a publicystom zajmującym się kulturą często brakuje głębi. Choć być może takie postaci, które poważnie czytają książki, nawet w innych krajach – George Orwell, Susan Sontag, Hilary Mantel – przechodzą do historii.

Kolega lub koleżanka po fachu najczęściej nie ma trzech dni na szybkie lub tygodnia na powolne czytanie, bo musi wykonywać rozliczne czynności, żeby utrzymać się na powierzchni, zanim wszyscy o niej zapomną. Najczęściej pochłaniają ją przy tym mroczne rozmyślania o tym, jak nie pójść na dno w kraju, w którym jest Fundusz Kościelny, ale nie ma równoległego Funduszu Kultury i Sztuki.

W całości Łabędzie przeczytał Piotr Sobolczyk, który pozwolił sobie w „Kwartalniku Artystycznym” domniemywać, że nie wszyscy recenzenci w całości dwa tomy przeczytali. Lecz jego z kolei recenzja osadza się na spostrzeżeniu, że Dehnel nie jest Andrzejewskim, i na podejrzeniu, że pisarza nie stać na samodyscyplinę, którą system wymusza na nas, naukowcach. Sobolczyk natomiast przychylnie pisze o gotowości pisarza do opanowania tego barokowego (recenzent sugeruje: rokokowego) nadmiaru, do wybronienia się „swoją siłą literacką. Supermocą Szeherezady, powiedzmy”. Docenia też styl: „Powiedziałbym wręcz, że stylistycznie to jest najlepsza proza Dehnela”, jak też „lekko autoironiczną pozycję narratora czy figurę autora; dyskretny humor”. Słusznie zastanawia się też, kim jest target group, jakiego czytelnika pisarz miał na myśli, bo sam Dehnel określa ją jako rozmaitą: „miałem jednak na względzie, że moi czytelnicy będą bardzo różni: jedni będą czytali sagę rodzinną, drudzy – historię kryminalną true crime, jeszcze inni będą tu szukali portretu społeczeństwa czy wątków dotyczących historii sztuki i zaginionych dzieł”. Hmm…

Przeczytała też z przyjemnością Izabella Adamczewska, która na facebookowym blogu „Wchodzę w słowo” pisze, że opowieść jest niczym dżin wypuszczony z butelki („Książka leniwie rozlazła, cudownie nadmiarowa (tysiąc stron!)”; nie jest to książka reporterska, tylko „dzieło fantasty, intelektualisty i kolekcjonera-szperacza, któremu żal dobrej anegdoty”. Powstało „dzieło totalne”, a zarazem mozaikowe, umiejscowione w Europie Środkowej, bo tylko w Europie Środkowej potrafimy coś takiego jak porcelanowy serwis, złożony z 2200 elementów, wykonany na zlecenie Henryka Brühla, dyrektora miśnieńskiej wytwórni, zdobiony w sceny z bagien i mokradeł, docenić. Na koniec pojawia się ważna deklaracja recenzentki: „Szczerze: nie rozumiem czytelniczych narzekań. Książka Dehnela ani mnie nie zmęczyła, ani nie znudziła. Przeciwnie, czytałam ją zachłannie i z przyjemnością”.

Oznacza to jednak, że narzekania były i pojawiły się już w styczniu (recenzja na blogu datowana jest 29 stycznia 2024 roku). Być może Łabędzie należą więc do zamierzchłej ery. Do czasów, kiedy ludzie mieli czas na czytanie książek i mieli umysły ustawione tak, by rozkoszować się długą lekturą. Możliwe też, że Łabędzie nie pasowały do grudnia. Zapewne WL liczyło na zimowe żniwa, na to, że stali czytelnicy Dehnela wykupią Łabędzie jako „książkę pod choinkę”. Osoby piszące wnikliwe recenzje często pracują na uniwersytetach, ale styczeń i luty to sesja i początek nowego semestru zarazem. Dlatego ośmielę się wskazać, że zimowe wydanie Łabędzi to błąd po stronie promocji, gdyż to byłaby świetna książka na wakacje. Warto byłoby raczej poczekać pół roku i wydać ją na lato, a nie na końcówkę roku.

Dehnel zauważa w Łabędziach, że materiał, który przeczytał, mógłby komuś posłużyć za doktorat. Ja mam natomiast wrażenie, że ten już zgromadzony i opisany przez niego materiał mógłby po niewielkim opracowaniu stać się doktoratem w ramach nurtu zwanego autoetnografią, w którym sami stajemy się przedmiotem opisu, wchodząc zarazem w interakcję z tematem, co zmusza nas do modyfikowania oczekiwań, zastanych i zapożyczonych przekonań, a nawet wyobrażeń i światopoglądu. W Łabędziach podmiot pisarski przyjmuje rozliczne role (detektywa, pamiętnikarza, uważnego interpretatora akt sądowych, antropologa kultury), a swoje wyobrażenia na temat „skandalu sądowego” modyfikuje nieustannie, kierując się współczuciem wobec nieszczęsnych skazanych, którzy pieniądze traktowali praktycznie. Były im potrzebne po to, by mogli realizować jakiś pomysł na siebie i najczęściej nikogo przy tym nie krzywdzili (choć kiedy zdarza się wyjątek od tej reguły, to Dehnel uważnie go piętnuje). Jak pisze Beata Karpińska-Musiał, autoetnografia jest zarazem „subiektywną kliniką przeżyć i antropologiczną analizą kultury bycia w tych miejscach”; w miejscach, dodajmy, które w Łabędziach dają się precyzyjnie oznaczyć geograficznie (Warszawa, Wiedeń), historycznie (lata trzydzieste XVIII wieku; lata trzydzieste, czterdzieste i siedemdziesiąte wieku XX), a wreszcie egzystencjalnie (rozdziały numerowane cyframi arabskimi i tytułowane „Praca pisarza”).

Problem z projektem autoetnograficznym byłby jedynie taki, że naukowcy źle znoszą sarkazm, a w Łabędziach przede wszystkim, niczym pożywnej manny, doświadczamy pisarskiego sarkazmu. Oto czytamy o Heinrichu von Brühlu, człowieku, który uosobił plagiat: „W Sułkowskim zobaczył człowieka, którym chciałby się stać, i tak gorliwie go podrabiał, a w końcu w tym podrabianiu wyprzedzał, że aż zajął jego miejsce”. Oto Halina: „Tuż po wojnie przyjeżdża jako «repatriantka» ze Lwowa, co znaczy, że jej «patria» została za tamtą granicą, a ona nie ma się gdzie podziać”. A tu szczodrze rozdawane perełki pięknej frazy: „Wprawdzie «willa» przy Krzewowej zimą niezbyt nadaje się do mieszkania, ale siostra może przynajmniej w cieplejsze miesiące mieć spokój od męża, na zimę zaś musi się do niego przeprowadzać na ulicę Zachodnią jak Persefona do Hadesu”. Oto rozdział zatytułowany „Rzeź niewiniątka”.

Obiektem sarkazmu, ale też postacią w końcu budzącą współczucie, jest ksiądz Leon Dygas, bohater „Bajora”. Z jednej strony jest genotypem (ksiądz, który się wzbogaca, uosabia ideał katolicki, niczym biskup Oleśnicki w Trylogii husyckiej Sapkowskiego). Z drugiej pozycjonowany jest na tym propagandowym procesie jako oskarżony, którym publiczność ma pogardzać. Poniekąd zasługuje na to. Jako młody człowiek należy do ZMP, ale zostaje księdzem, bo uważa, że łatwiej mu będzie awansować w hierarchii duchowej niż partyjnej. (Zarówno minister Motyka, jak i ksiądz Dygas to siermiężność, która idzie przez wieki). Jest hipokrytą: ma kochankę, wychowuje z nią bliźnięta, ale pozostaje w stanie duchowym. I tu pisarz może wykazać się sarkazmem w stylu Krasickiego lub Jonathana Swifta: „Sutanna sutanną, ale skoro wiara nie była zasadniczym życiowym motorem księdza Leona Dygasa, to i do celibatu nie przywiązywał chyba przesadnej wagi”.

Efekt jest taki, że Dygas dwoi się i troi, żeby połączyć rozmaite aspekty swojego życia. Chce być mężem i księdzem, głową rodu i naukowcem. Zajmuje się zbieractwem w konkretnym celu, bo chce mieć dom.

Historia jego zbieractwa jest nierozerwalnie związana z historią kolejnych nieruchomości: poszczególne eksponaty nie tylko krążyły między kolejnymi mieszkaniami, ale też były sprzedawane, żeby kupić jakieś mieszkanie, wybudować mury, wyposażyć willę.

Ale zarazem Dygas to postać złożona, ostatecznie zaś tragiczna, albowiem niestety:

Ksiądz Leon Dygas, który stanął właśnie na progu wymarzonego życia, zostaje zaaresztowany 16 maja (czyli w dniu Świętego Andrzeja Boboli) 1974 roku, co zdruzgotało go tak dalece, że nie jest w stanie odpowiedzieć na pytania śledczych.

Przyzwyczajony do tego, by jego plany nie spotykały się z oporem, okazuje się nie tylko ambitny, ale i opryskliwy: „Jedno trzeba mu przyznać: Dygas jest opryskliwy i niegrzeczny sprawiedliwie – bo wobec wszystkich”. Trochę przypomina gdańskiego Jankowskiego (w pisanym dla sądu oświadczeniu cytuje Pierwszy List do Koryntian jako wstęp do opowieści o swoich skłonnościach kolekcjonerskich). Stać go też na to, żeby zastraszać świadków:

Władysław Łoziński, siedemdziesięciolatek, emerytowany adwokat, kulturalny, szanowany kolekcjoner przybywa do Warszawy z duszą na ramieniu, bo dostawał telefony, w których ktoś nieznany sugerował, by „odwołał swoje zeznania złożone w sprawie Dygasa”.

Choć Dygas uwielbia postrzegać się jako męczennika, Popiełuszko to nie jest. Ale niewątpliwie jest to wcielony bohater literacki – Dehnel szuka jego pierwowzoru u Balzaca, mnie natomiast kojarzy się z Opowieściami kanterberyjskimi Chaucera – czekający na swojego autora.

Może na koniec warto zadać pytanie, jak to się stało, że temat luksusu okazał się atrakcyjny dla pisarza, który sam żyje dość skromnie. Kupuje porcelanowe filiżanki, ale za pięć euro. Odpowiedź brzmi, że Łabędzie to także, a może nawet przede wszystkim opowieść o tym, jak fascynujące potrafią być akta sądowe, jak wiele dowiedzieć można się o stanie społeczeństwa w danym momencie historycznym na podstawie kodeksu karnego i realizacji tegoż kodeksu w praktyce.

Jest to także historia świata materialnego oparta na przedmiotach, czyli zastawach stołowych, tacach, tabakierach, sztućcach, lampach, czyli na zawartości kredensów – rzeczach ostatnimi czasy zajmujących trzecie (w każdym razie najwyższe) piętra w muzeach świata. Dehnel podczas rozmowy z Elizą Kącką wyjawia, iż zajęło mu chwilę, by przestawić się na osiemnastowieczny styl myślenia: „Dziś mamy taką gradację wartości, że malarstwo jest na pierwszym miejscu, rzeźba na drugim, rzemiosło artystyczne na trzecim. Oni patrzyli na serwis Brühla jak na dzieła Rembranta i Boticellego”.

Jest to mieszczańska wizja historii, w której dobytek miast co jakiś czas zrównywany jest z ziemią przez krucjaty, armię napoleońską, bolszewików, Wagnerowców – w różnych postaciach przejawiają się przez wieki ci, którzy niszczą to, co inni wypracowali. Dehnel wybiera jako motto Piosenkę o porcelanie Miłosza – wiersz, który mógłby nosić podtytuł „piosenka pacyfisty”:

Różowe moje spodeczki
Kwieciste filiżanki
Leżące na brzegu rzeczki
Tam kędy przeszły tanki

Inaczej jest u Grochowiaka, który mówi, że tylko przedmioty przetrwają. W przeciwieństwie do ludzi, którzy w czasie wojny okazują się wyjątkowo nietrwali, zredukowani do mięsa, przedmioty okazują się sędziami. Miłosz jednak odnosi się do przedmiotów bez nabożeństwa, za to z czułością. Podkreśla ich nietrwałość, ale zarazem ich piękno. Poeta pamięta, więc odzyskuje z niepamięci „maleńkich spodeczków trzaski”. To jest prawdziwy lament:

Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Bo czy żałować ludzi? Pamięć archiwum zapisana w Instytucie Pamięci Narodowej jest – zauważa Dehnel – pamięcią esbeków. Dehnel wgłębia się w tę pamięć, siedząc pomiędzy Joanną Tokarską-Bakir a Leszkiem Bublem. Jest to straszna pamięć narodowa, brudna pamięć – bajoro. Donos tworzy rzeczywistość, a rzucone pomówienie staje się w trzecim przepisaniu faktem (używanym przeciwko konkretnej osobie). Daje taką wizję dwudziestowiecznej historii jak budapesztański Dom Terroru (muzeum komunizmu, Terror Háza). Węgrzy cierpieli, ale kto ich prześladował – jeśli strażnikami też byli Węgrzy? Jest to paskudna pamięć – nikt nie idzie do esbeka, żeby pochwalić sąsiada. To zarazem oznacza, że choć byliśmy cierpiącym i umęczonym narodem, choć niewinni ludzie mogli zostać umęczeni, to nie Marsjanie donosili jeden na drugiego, tylko sąsiedzi.

Mnie akurat przyciąga do tej książki to, że pisarz postanowił ujawnić warsztat badawczy, magię, jaka się uruchamia, kiedy szukamy czegoś w archiwach i nagle wpada nam w ręce jakiś świstek – przeznaczony, jak mogłoby się zdawać, tylko dla nas – który nie tylko „rzuca światło”, ale pozwala nam dokończyć znaczący wątek, odpowiada na znaki zapytania.

Niczego mi, proszę pana, tak nie żal jak tej magii właśnie. Niech trwa.

Izabela Morska

Izabela Morska

Pisarka i profesoressa. Autorka Absolutnej amnezji (1995), Madame Intuity (2002) i Znikania (2019). Laureatka Nagrody im. Juliana Tuwima (2018) i Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” (2020). W 1986 emigrantka i uchodźczyni. Na przełomie wieków felietonistka „Marie Claire” i „Cosmopolitan”, autorka rubryki o twórczym pisaniu dla „Wysokich Obcasów” i rubryki o książkach dla „Twojego Stylu”. Od 2009 roku z powrotem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uczy kontekstów literatury amerykańskiej.

udostępnij: