Chcąc nie chcąc, żyję,
ale nie do końca dają mi żyć –
z płatnościami, rachunkami, z pytaniami,
kiedy w końcu wezmę kredyt, kiedy dam się
wessać w beton, tak
jak oni wszyscy.
Żal mi ich, wiesz? Żal mi ich, tak
jak żal mi siebie. Koniec końców, wszyscy jesteśmy
mniej lub bardziej żałośni w dążeniu
do lepszego samopoczucia, które nie przychodzi,
po prostu z braku
podstaw.
Wiem: chcąc nie chcąc, zarobię, zamówię, zapłacę,
i chcąc nie chcąc, będę wieczorami
oglądał Tarkowskiego,
słuchał drugiej strony Before and After Science
i czytał późne wiersze Montalego
z nadzieją, że wciąż mnie będą wzruszać.
I chcąc nie chcąc, nadejdzie noc,
i chcąc nie chcąc, niebawem wstanie dzień,
i znowu przyjdzie ten moment,
kiedy nie będę udawał przed sobą
ani przed kimkolwiek innym, że cokolwiek z tego
ma dla mnie wartość i sens.
I chcąc nie chcąc, pewnego dnia
przyjdzie mi umrzeć, tak
jak tobie przyszło, i jak
dobrze – pomyślę – że właśnie tak
będzie, nim nie przyjdzie
niezgoda, lęk i wstręt.
Chcąc nie chcąc, żyję,
ale, tak po prawdzie, ciągnę trupa,
jak to mówię, kiedy czuję się
tak strasznie sam ze wszystkim i z niczym –
i jak ci wtedy zazdroszczę, że to życie już
cię nie dotyczy.
Jesteś właśnie tam,
gdzie powinno się być:
wolny, pozbawiony lekkości i ciężkości,
ani jasny, ani ciemny,
jednym słowem:
żaden.
Gdańsk, 2018