Z Joanną Barbarą Bernat, tłumaczką, założycielką wydawnictwa „dziwny pomysł”, rozmawia Czesław Romanowski
Joanna Barbara Bernat – pochodzi z Zabrza, jest absolwentką skandynawistyki i filologii polskiej. Od dziesięciu lat doskonali znajomość języka norweskiego w pracy w wydawnictwie Vigmostad og Bjørke i we współpracy z biurami tłumaczeń – od 2016 roku w ramach własnej działalności gospodarczej. Od 2018 roku wydaje także książki, nie tylko we własnym tłumaczeniu, pod marką „dziwny pomysł”.
Czesław Romanowski: Jaka jest największa zmora wydawcy w takim małym wydawnictwie jak pani? Z czym musi się pani za każdym razem zmagać?
Joanna Barbara Bernat: Myślę, że największą zmorą wydawców w Polsce – i małych, i średnich, poza tymi największymi – jest niemożność uzyskania płynności finansowej. A wiąże się to z tym, że kiedy oddajemy książkę do hurtowni, a następnie ktoś kupuje tę książkę w księgarni, to my pieniądze za nią widzimy dopiero kilka miesięcy po owym zakupie. W związku z czym wszystkie wydatki, które ponosimy na wydanie jakiejś pozycji, ponosimy z góry, a zwrot ze sprzedaży następuje dużo później. Dlatego małe i średnie wydawnictwa w Polsce w gruncie rzeczy przez cały czas funkcjonują na bardzo cienkiej granicy, tak naprawdę niewiele dzieli je od bankructwa. Moim zdaniem państwo po prostu nie robi absolutnie nic, żeby jakkolwiek wspomóc rynek książki, czy to wydawnictwa, czy księgarnie. Mam doświadczenie z norweskiego rynku książki – tamtejszy rząd robi bardzo dużo dla rynku książki. Oczywiście jest to znacznie bogatszy kraj, dysponujący znacznie wyższymi środkami, niemniej myślę, że w Polsce dałoby się wprowadzić podobne programy wsparcia. Wiadomo – pula środków do podziału byłaby mniejsza, ale przynajmniej byłoby cokolwiek. Książki, które są bardziej ambitne, bardziej ryzykowne sprzedażowo, o których nie wiadomo, czy się zwrócą ze sprzedaży, można by wydawać właśnie przy pomocy państwa. W tej chwili wydawcy, jeśli chcą wydawać takie rzeczy, to mogą to robić częściowo przy pomocy Unii Europejskiej, częściowo przy pomocy innych krajów, częściowo w taki sposób, że wydają mniej ambitne rzeczy, które się sprzedają, żeby sfinansować te bardziej ambitne, ryzykowne publikacje, z których część później otrzymuje nagrody literackie.
CzR: Znając te realia – a zna je pani bardzo dobrze – zaryzykowała pani, zakładając małe wydawnictwo, skazane na balansowanie na wspomnianej cienkiej linii między niedochodowością czy próbami utrzymania się a bankructwem.
JBB: Właśnie ze względu na moje doświadczenie z rynku norweskiego i ponieważ wiedziałam, że jako tłumaczka języka norweskiego mogę korzystać z norweskich grantów, to w moim przypadku ryzyko nie było tak duże, jak bywa na przykład w wypadku wydawnictw, które publikują polskich autorów – bo jest to większa niewiadoma. Wydając książkę z zagranicy, mamy dane o zagranicznej sprzedaży i możemy z grubsza przewidywać, czego się spodziewać. Natomiast wydając polskiego autora, zwłaszcza debiutanta, nie mamy pojęcia, czy jego książka sprzeda się w pięćdziesięciu czy może w tysiącu egzemplarzy, w dodatku nie mamy praktycznie żadnego wsparcia, ewentualnie poza, powiedzmy, jakimś lokalnym, jak w Gdańsku. Na podstawie tego doświadczenia wiedziałam, że moje ryzyko nie będzie aż takie ogromne, nie będzie to sytuacja, w której popadnę w długi. Najwyżej stanie się tak, że wydam kilka książek i zaprzestanę działalności wydawniczej. Książki, które wydałam i wydaję, były po prostu takimi tytułami z rynku norweskiego, na których ukazaniu się w Polsce mi zależało. Na polskim rynku wydawniczym istniały nisze, które chciałam zapełnić, więc zdecydowałam się tak właśnie zaryzykować.
CzR: A skąd pomysł na „dziwny pomysł”? Chodzi mi o nazwę wydawnictwa.
JBB: To wiąże się z poprzednim pytaniem: bo każdy, kto słyszy o osobie, która nie ma doświadczenia na polskim rynku wydawniczym i która nie musi ryzykować funkcjonowania na nim, bo ma stałe źródło utrzymania, a mimo wszystko zakłada wydawnictwo, uzna, że jest to właśnie dziwny pomysł – coś dziwnego, coś wbrew rozsądkowi i jakiejś tam logice rynku.
CzR: Gdy poznałem tę nazwę, a potem zagłębiłem się w to, co pani wydaje, to wydawało mi się, że źródło nazwy tkwi w tym, że pani propozycje to po prostu coś zupełnie innego, osobnego. Nie spotkałem się z wydawnictwem, które wydawałoby, tu wielki cudzysłów, kryminały dla dzieci oraz książki dla młodzieży dotyczące środowiska LGBT. Dlaczego taki profil?
JBB: To jest właśnie ta moja nisza. Tak naprawdę główną książką, którą na samym początku chciałam wydać, był komiks Gimnazjum; opublikowałam go w dosyć limitowanym nakładzie, było to pięćset egzemplarzy. Ale zaczęłam od kryminałów przedszkolnych, dlatego że działka literatury dziecięcej jest jednak troszeczkę bezpieczniejsza – więcej potencjalnych klientów, życie książki trwa dłużej, no bo nie ma czegoś takiego, że wszyscy potencjalni czytelnicy już daną książkę przeczytali, wchodzi przecież kolejny rocznik. Więc zaczęłam od książek dziecięcych, żeby zbudować sobie kontakty z firmami dystrybucyjnymi, jakąś tam widoczność na rynku i później przyszło wydanie Gimnazjum. Jego tematyka wydawała mi się istotna, niezwykła: komiks podejmował problem prześladowania w szkole, ale w taki bardzo niesensacyjny, nieamerykański sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, tylko właśnie w taki prawdziwy. I myślę, że także w sposób odpowiedzialny, bo pokazując, że można prosić o pomoc, że można tę pomoc uzyskać. O ile literatura skandynawska – zarówno kryminały, jak i nowe, ambitne powieści, zwłaszcza pisane przez młodych pisarzy – jest już w Polsce znana, o tyle skandynawska literatura młodzieżowa była u nas bardzo słabo rozpoznana. A wydaje mi się to o tyle istotne, że jest naprawdę inna od tego, co znajduje się w ofercie literatury young adult, którą kojarzymy, tej amerykańskiej. Najważniejszą cechą skandynawskiej literatury dla młodzieży jest właśnie realizm, realistyczne przedstawienie psychologii postaci. Ani się ich nie infantylizuje, ani się nie oczekuje, że będą myśleć w stu procentach jak dorośli. Nie bagatelizuje się ich problemów, a jednocześnie nie są jakąś tanią sensacją. Kiedy zaczęłam tęczową serię, to nisza młodzieżowej literatury z bohaterami LGBT była jeszcze bardzo mało zagospodarowana, jednak później ukazały się książki o tej tematyce oraz filmy czy seriale na ich podstawie, i teraz ten rynek wygląda zupełnie inaczej. Ale nadal uważam, że ważne było, żeby tę serię wydać i zaproponować młodym czytelnikom w Polsce coś trochę innego.
CzR: Przeglądałem nasz największy portal o literaturze, lubimyczytac.pl, i tam wydawane przez panią książki spotkały się z dobrym, a nawet bardzo dobrym przyjęciem. Czyli iluś tam osobom było potrzebne przeczytanie tego typu powieści.
JBB: No, też tak myślę. Wydaje mi się, że wiele osób traktuje literaturę młodzieżową jako gorszą niż ta dla dorosłych, mniej ambitną. Zaryzykowałam – przyznaję – i w tej serii zaproponowałam młodym czytelnikom też rzeczy trochę trudniejsze. Trudniejsze formalnie, ale przede wszystkim z tego względu, że nie są to bardzo proste, oparte na schematach powieści, które mają wzbudzić jakieś pozytywne emocje. Wymagają głębszego przemyślenia – i mam od czytelników taki feedback, że zdecydowanie tego potrzebowali, że to jest właśnie odważne. Ostatnia książka z serii, To ze mną jest problem, porusza wątek przemocowego związku między dorosłą – chociaż młodą – kobietą a nastolatką. I to jest coś, co wielu krytyków literatury też postulowało: żeby książki poruszające tę problematykę, opowiadające o osobach ze środowiska LGBT, nie były takie bardzo ugrzecznione, upiększone, tylko jednak przedstawiały prawdziwe sytuacje, prawdziwe osoby. Żeby to po prostu były prawdziwe portrety prawdziwych ludzi, którzy – akurat tak się składa – są ze środowiska LGBT.
CzR: Nagrała pani dwa podcasty, jeden krótszy, drugi dłuższy – szczególnie tego drugiego z ciekawością wysłuchałem – w których opowiada pani o rynku wydawniczym, jego realiach, stosunkach między poszczególnymi osobami odpowiedzialnymi za wydanie i dystrybucję książek. Zapowiadała pani kolejne części, ale od kilku miesięcy cisza.
JBB: Stało się tak z czysto praktycznego powodu – z braku czasu. Nadal pracuję etatowo, plus robię tłumaczenia, plus prowadzę wydawnictwo, mam też dwójkę bardzo małych dzieci i po prostu bardzo trudno mi wygospodarować w domu chwilę na to, żeby nagrywać. Ale cały czas mam ten projekt w pamięci, mam notatki do kolejnych odcinków i mam nadzieję, że uda mi się go jednak wskrzesić. Mimo że w Polsce jest bardzo dużo materiałów na temat działania wydawnictwa, to bardzo często spotykam się z takim ogromnym głodem wiedzy młodych ludzi na temat tego, jak działa wydawnictwo, jak to właściwie wygląda, ale też z bardzo mylnymi wyobrażeniami na ten temat. Więc myślę, że kolejna garść wiedzy również by się przydała.
CzR: Co by pani poradziła takiej osobie jak pani, ale sprzed kilku lat, która postanowiła zająć się wydawnictwem? Na co ma zwrócić uwagę taki człowiek czy tacy ludzie?
JBB: Przede wszystkim taka osoba musi być świadoma tego, ile kosztuje wydanie książki, i musi się zapoznać z tym, ile to kosztuje w tej chwili, bo to są wyższe kwoty, niż ludzie sobie wyobrażają.
CzR: Chodzi o cenę papieru czy o cenę całego cyklu wydawniczego, łącznie – chociażby – z kosztami tłumaczenia?
JBB: O cenę papieru i druku oczywiście tak, ponieważ w ostatnich trzech latach wzrost był ogromny, kilkusetprocentowy tak naprawdę.
CzR: Aż dziwne, że przy takim wzroście wydawanie książek jest jeszcze w ogóle opłacalne…
JBB: No, nakłady się drastycznie zmniejszyły. W jakimś stopniu trochę ten rynek pomógł ratować wzrost popularności i jakości druku cyfrowego, bo dzięki temu można drukować naprawdę małe nakłady. I wiem, że wydawnictwa sobie tak radzą: drukują na początek tylko 400 egzemplarzy książki, po czym – jeśli się sprzedało – szybko dodrukowują. Kiedyś minimalne nakłady to były dwa–trzy tysiące.
Ale wróćmy do tej porady. Radziłabym zapoznać się z wieloma różnymi materiałami na temat tego, ile kosztuje wydanie książki, i po prostu upewnić się, że tyle się ma. Pamiętając jednocześnie o tym, jak długo zajmie potencjalny zwrot inwestycji. No i nie ma sensu zakładać wydawnictwa dla wydania jednej książki, czy nawet dwóch. Po pierwsze – żadna hurtownia nie będzie chciała współpracować na akceptowalnych warunkach z kimś, kto ma tylko jedną książkę. Po drugie – nie będzie możliwości zbudowania na tej jednej książce jakiejś widoczności. Chyba że mówimy tu o osobie, która ma jakąś swoją platformę, jest blogerem czy instagramerem, to coś innego. Przede wszystkim na to bym zwróciła uwagę: na realne policzenie pieniędzy, na zainteresowanie się tym, jakie potencjalne wsparcie można uzyskać. Jeśli mówimy o polskich książkach, to pozostaje jakieś wsparcie lokalne, takie jak w Gdańsku, gdzie działa Gdański Fundusz Promocji Wydawnictw i Gdański Fundusz Zakupu Wydawnictw.
CzR: A profil takiego nowego wydawnictwa?
JBB: No tak, potencjalny wydawca musiałby się też na pewno zastanowić, po co właściwie i dla kogo zakłada wydawnictwo, jaką niszę na rynku chce zapełnić i czy to jest faktycznie najlepszy sposób, żeby to zrobić, bo być może są już na rynku oficyny, które byłyby zainteresowane daną książką. Jaki wizerunek wydawnictwa chce się budować – musi tu być spójność, żeby móc później budować strategię marketingową. Przestrzegam też przed tym, że jeśli ktoś jest bardzo mocnym introwertykiem, który nie będzie w stanie prowadzić social mediów, to szanse na powodzenie są nikłe. Oczywiście można do tego kogoś zatrudnić, ale po pierwsze – choć nie są to może ogromne kwoty, to jednak stanowią stały wydatek; po drugie – mimo wszystko tej osobie, która by prowadziła nam social media, trzeba coś powiedzieć, trzeba coś wymyślić, dać jakiś przekaz, to się nie weźmie z niczego. Przede wszystkim zastanowiłabym się nad tym, jaki cel się chce osiągnąć, bo jeśli chodzi tylko o to, żeby książka się ukazała w Polsce, to lepiej by było prawdopodobnie szukać już istniejącego wydawnictwa, które by się na nią zdecydowało.
CzR: Pani od początku, jak rozumiem, założyła, że będzie prowadziła swoje wydawnictwo jednoosobowo. W czym to pomaga, a czego pani brak, jeżeli oczywiście brak?
JBB: Prawdę mówiąc, jest sporo wydawnictw prowadzonych jednoosobowo albo przez małżeństwo czy dwójkę wspólników bardzo blisko współpracujących. Duże wydawnictwa też nie mają wcale tak dużej liczby pracowników etatowych. Ja również nie robię wszystkiego sama – zlecam redakcję, korektę, projektowanie okładek. Zdarzało mi się też zlecać działania marketingowe. Od wszystkiego tego można łatwo znaleźć specjalistów, którzy działają właśnie na zasadzie współpracy. Natomiast brakuje mi czasami osoby, która by zweryfikowała pomysły i powstrzymała przed jakimś nadmiernym ryzykiem. Wydawnictwo jest jedną z wielu moich działalności, ale gdybym zajmowała się tylko tym, to oczywiście wchodziłaby tu w grę naprawdę ogromna samotność freelancera. To, że wyłącznie się siedzi w domu czy w biurze, ale raczej przeważnie w domu, i pracuje całkowicie samotnie. Do niedawna takie małe wydawnictwa miały bardzo mało możliwości wymiany pomysłów, doświadczeń, zwłaszcza poza Warszawą. Bo w Warszawie bardzo dużo osób, które pracowały w wydawnictwach, a później założyły własne, zna się i rozmawia ze sobą, a ja tutaj mam tylko Fabiana Cieślika z Marpressu. Ale to się trochę zmienia. Wstąpiłam niedawno do Polskiej Izby Książki, gdzie powstała sekcja małych wydawnictw. Mamy regularne spotkania, podczas których wymieniamy się doświadczeniami, i to naprawdę na poziomie praktycznych rzeczy – typu, jak wypełniać wnioski o granty, o jakie granty można się starać, jakie polecamy drukarnie, jakie hurtownie czy księgarnie potencjalnie zalegają z wypłatami, czy nawet przekazujemy sobie propozycje wydawnicze. Bo czasami jest tak, że do wydawnictwa trafia książka, która idealnie pasowałaby do innego – i mówi się komuś z innego wydawnictwa: zobacz, to jest coś dla was.
CzR: Bardzo przydatna inicjatywa. Aż dziw, że tak późno powstała.
JBB: PIK jest odzwierciedleniem rynku – jest bardzo mocno zdominowany przez dużych wydawców, zwłaszcza dużą grupę wydawniczą, która jest też właścicielem dużego dystrybutora i dużej sieci księgarń. Te powiązania właścicielskie, niestety, uniemożliwiają przepchnięcie jakichś większych pomysłów w PIK-u, ale mimo wszystko w tych małych inicjatywach i w takiej właśnie wzajemnej pomocy tkwi, jak myślę, ogromna wartość. Rozmawiamy też o ewentualnych działaniach lobbystycznych, które PIK mógłby podjąć. Dlatego właśnie zdecydowaliśmy się na stworzenie sekcji w PIK-u, a nie na założenie osobnej organizacji. Tam możemy więcej osiągnąć, ponieważ PIK jest po prostu organizacją rozpoznawalną i jeśli Ministerstwo Kultury chce zaopiniować cokolwiek w środowisku rynku książki, no to zwróci się do PIK-u. Żadna inna organizacja nie zyska łatwo takiej rozpoznawalności. Jak istotne jest organizowanie się, nauczyła mnie działalność w Stowarzyszeniu Tłumaczy Literatury, gdzie największą wartość stanowi tak naprawdę poczucie, że się nie jest samemu, i możliwość poradzenia się bardziej doświadczonych kolegów.
CzR: Grupa wsparcia…
JBB: Tak. I myślimy o jakimś potencjalnym lobbingu politycznym, zwłaszcza po wyborach. Takie próby już były podejmowane. PIK miał też projekt ustawy o jednolitej cenie książki – ostatnia nazwa to bodaj ustawa o rynku książki. Ten projekt, moim zdaniem, był bardzo nieudany. W Norwegii weszła ustawa z zabezpieczeniami dla każdego, każdej działki tej branży, bardzo szerokimi, łącznie z ustalaniem rabatów i terminów płatności. Ten przykład pokazuje, że da się to zrobić. U nas, jak mówiłam, nie ma tak naprawdę jakiegoś dużego wsparcia dla wydawnictw. Większość partii politycznych, które teraz startują w wyborach, nie ma też w swoim programie punktów dotyczących kultury, nawet szerzej pojętej. Potencjalną nadzieją dla kultury jest startujący w Warszawie z listy Lewicy Jacek Dehnel, który jest aktywistą również kulturalnym, bo założył stowarzyszenie Unia Literacka dla Pisarzy. I robi bardzo dużo, jeśli chodzi o uświadamianie pisarzy o ich prawach i o tym, jak wygląda korzystna i niekorzystna umowa. I też robi coś pod kątem lobbingu, jeśli chodzi o ustawę o statusie twórcy, która dawałaby twórcom zabezpieczenie społeczne, obecnie go bowiem nie mają.
CzR: Jeżeli chodzi o norweski rynek wydawniczy, ma pan bardzo dużą wiedzę i doświadczenie, bo od dekady pracuje pani w norweskim wydawnictwie. Jakie – oprócz tych, o których już pani powiedziała – są między naszymi krajami różnice: i jeżeli chodzi o rynek, i jeżeli chodzi o sposób pracy?
JBB: Jeśli chodzi o sposób pracy, to paradoksalnie nie ma aż tak dużo różnic. Na pewno tam proces wydawniczy jest dużo szybszy, ale to ze względu na to, że mają po prostu bardzo duże wsparcie i duże czytelnictwo. Ludzie w Norwegii dużo czytają, więc potrzebują cały czas nowych książek i te nowe książki muszą się cały czas pojawiać. Czymś u nas niespotykanym i zaskakującym są chociażby wspomniane już kryminały dla przedszkolaków. Te różnice wynikają z bardzo głęboko zakorzenionej w Norwegii tradycji czytelnictwa rozrywkowego. W tym kraju istnieje tradycja wielkanocnych wyjazdów do domku letniskowego, do hytty, a że w okresie Wielkiejnocy jest jeszcze w miarę ciemno, zatem więcej się siedzi w domku, niż spaceruje. Często te domki nie mają internetu czy kablówki, dlatego zabiera się ze sobą kryminały i się czyta, więc przednim pomysłem było zapewnienie też kryminałów dla najmłodszych.
CzR: Czyli przynajmniej ta różnica wiąże się z inną tradycją – w tym sensie, że u nas się w Wielkanoc nie tylko kryminałów raczej nie czyta.
JBB: Jest bardzo dużo analiz dotyczących tego, dlaczego w Polsce czytelnictwo jest niższe, w Norwegii zaś wyższe. A przecież ten kraj jest ludnościowo o wiele mniejszy niż Polska. Jest tam sporo książek, sporo tytułów, które rady powstające przy Ministerstwie Kultury wybierają jako te, które powinny się znaleźć w bibliotekach, kupują je bezpośrednio od wydawnictw za cenę okładkową, nie z jakimiś ogromnymi rabatami, i rozsyłają do bibliotek. Więc wsparcie tutaj jest dwutorowe. Po pierwsze dla bibliotek, po drugie dla wydawnictwa – i dzięki temu idący do biblioteki Norweg może być pewien, jaki tam znajdzie wybór tytułów. Oczywiście biblioteki mają własne środki i kupują inne tytuły, według swojego uznania i według swoich potrzeb, ale każda biblioteka będzie miała jakiś jednolity, wartościowy rdzeń oferty. I to oczywiście powoduje większą popularność bibliotek niż w Polsce. Nasze biblioteki są po prostu ubogie i tak naprawdę mogą zdobywać czasami środki unijne czy środki z ministerstwa na zakupy; wiele lat zaniedbań spowodowało, że ludziom się zdaje, że w bibliotece i tak nie będzie książki, której oni szukają, że tam się wypożycza tylko lektury do szkoły. Ten wizerunek jest bardzo trudny do zmiany. Niektóre biblioteki się starają, ale to trudne. Wsparcie norweskich wydawnictw sprawia, że wydanie dobrej, nowej norweskiej książki nie jest żadnym ryzykiem, bo ma się niemal pewność, że taką książkę państwo zakupi w liczbie kilkuset egzemplarzy – i tak związane z nią koszty się zwrócą, a później każdy sprzedany egzemplarz będzie już zyskiem. Jeśli chodzi o wsparcie wydawania książki, to u nas istnieje tylko Program Literatura, który, po pierwsze, jest ekstremalnie skomplikowany – wnioski po prostu są niezwykle szczegółowe i trzeba czasem zatrudnić specjalistę, żeby je wypełnić. Po drugie, to wsparcie służy wydawaniu książek, które na siebie nie zarobią. Jest też bardzo wysoki poziom kontroli, do tego stopnia, że żeby w ogóle starać się o grant w tym programie, trzeba prowadzić pełną, a nie uproszczoną księgowość, co wyklucza praktycznie takie jednoosobowe firmy jak moja czy Wydawnictwo Nisza, uzupełniające ofertę o bardzo ambitne rzeczy, często potem nagradzane. Wiadomo, że w Polsce jest mniej pieniędzy do podziału, ale też widać jakąś bardzo dużą niechęć, nieufność decydentów. Nie ma dobrej woli. Politycy chyba uważają, że kultura żadnej popularności im nie przyniesie, że to nie jest coś, czym warto się zajmować.
CzR: To smutna konkluzja, ale niestety prawdziwa. Bardzo dziękuję za rozmowę.