Orkan Barbara pustoszy północną Polskę,
Carrie Fischer jednoczy się z Mocą, szczątki
trylobitów wypełzają z jezior, gnieżdżą się
w ściółce. Śniłem Wrocław, Igielną 13,
z setkami woluminów ściśniętych w powidoku.
Robert Fripp też tam był, geniusz
przyczajony pod kwiatem paproci, zapisaną kartą,
membraną naciągniętą do granic percepcji. W technicolorze
śniłem scenę opanowaną przez stado zajęcy
i nieustraszonego Mrowca (natura hołubi oksymorony).
Przed wami Tomasz Beksiński i Roger Moore,
niemy doręczyciel i tranzyt na wysokościach,
gdzie wstyd jest wieczny i nie podlega rozbiorowi
przez aksjomat, asocjację, kontinuum.
Ciemno, niewesoło, zanikam w obcym mieście
z tożsamym układem blokowisk. Śniłem
Piękną o sarnich oczach, drżącą pod batutą
cieni w związku z podejrzeniem sprawcy,
kęsem szczękoczułek, co każde włókno
wpisują w przestrzeń bez szkody dla świadków
przekazu w stylu postmodernistycznym, w sensie
ave atque vale. Śniłem Gdańsk, Lawendową 8,
gdzie dżuma jest dżumą, jest dżumą, jest świętym
olejem i płyną wersety zapomnianych pieśni.
Śniłem niewygody i piorun kulisty, grupy
interwencyjne w służbie porządku i opanowania
drzewa, którego ciężar mógłby przygnieść
pamięć, co kurczy się jak mięsień boleśnie,
drzewa, o którym pamięć zapada się w sobie
i dusi nad ranem jak czas. Jak pętla.