Z Joanną Czaplewską rozmawia Maja Sitkiewicz
Joanna Czaplewska – ilustratorka i projektantka graficzna, a także wykładowczyni na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Wraz z Katją Widelską zilustrowała książkę Elżbiety Pałasz Trzy, dwa, raz, Günter Grass (Oficyna Gdańska), która otrzymała wyróżnienie graficzne w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY (2016). Gdynianka z urodzenia i wyboru. Dumna matka ponad czterdziestu roślin doniczkowych. Niestrudzona zbieraczka książek, szczególnie tych z obrazkami.
Maja Sitkiewicz: „Joasia lubi czytać książki, malować anioły, jeździć na rowerze i grać w palanta z przyjaciółmi. Nie sprecyzowała jeszcze swoich planów dotyczących przyszłości” – to o tobie. Ten krótki opis znalazł się na tyle okładki pierwszej zilustrowanej przez ciebie książki. Ile miałaś wtedy lat?
Joanna Czaplewska: To z Guzika czasu! (śmiech) Doskonale pamiętam tę książkę! Kiedy została wydana, miałam jakieś dziesięć lat.
MS: Coś się zmieniło od tamtej pory?
JCz: Przyznam, że wachlarz moich zainteresowań zmienił się tylko odrobinę (śmiech). Książki towarzyszą mi nieustannie – i to nie tylko ze względu na moje zainteresowania, ale przede wszystkim ze względu na pracę. Obcowanie z książką jest ważnym elementem mojego codziennego życia. Nie pamiętam natomiast, kiedy ostatnio grałam ze znajomymi w palanta! (śmiech) Myślę, że zorganizowanie dziś takich rozgrywek byłoby bardzo przyjemne. Muszę nad tym pomyśleć!
MS: Debiut w takim wieku to chyba rzadkość.
JCz: To prawda. I myślę, że faktycznie można to nazwać debiutem. Choć najpierw Guzik czasu ukazywał się w odcinkach w „Dzienniku Bałtyckim”, a dopiero później pojawił się w formie książki (KOS). Dla mnie, wówczas jeszcze małej dziewczynki, trzymanie przed sobą książki z własnymi ilustracjami było czymś niesamowitym! Trudno mi było w to uwierzyć, do dziś pamiętam te emocje. To właśnie wtedy rozpoczęła się moja przygoda z ilustrowaniem.
MS: Potraktowałaś tę pierwszą pracę jak dobrą zabawę czy przeciwnie – trudne zadanie?
JCz: Z jednej strony była to dobra zabawa, ale z drugiej odbierałam to również jako rodzaj obowiązku, pracy do wykonania. Już wtedy w moim życiu pojawiły się deadline’y – tak charakterystyczne w pracy ilustratora (śmiech). Ale generalnie traktowałam to jako świetną przygodę i byłam wdzięczna pani Dorocie Abramowicz za to, że dała mi taką możliwość.
MS: Opowiedz, jak doszło do waszej współpracy.
JCz: To dość zabawna historia, bo pani Dorota jest najbliższą sąsiadką moich rodziców, a ja w zasadzie wychowałam się, bawiąc się z jej dziećmi. Z jej synem Jędrkiem przez dziewięć lat chodziłam do tej samej klasy w podstawówce i gimnazjum. Nasze rodziny się przyjaźnią i zawsze wiele je łączyło. Dzięki temu pani Dorota wiedziała, że rysowanie mnie pasjonuje, i chyba zauważyła w moich pracach jakiś potencjał.
Podziwiam ją za to, że miała odwagę zaproponować wykonanie ilustracji do swojego tekstu małej dziewczynce. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Wiele lat później chciałam się odwdzięczyć i zaprosiłam ją do współpracy przy moim dyplomie magisterskim – książce Gdyńskie wędrówki kota Antoniego (Muzeum Miasta Gdyni).
MS: Skąd wzięło się u ciebie to rysowanie?
JCz: Moi rodzice wspominają, że gdy tylko nauczyłam się trzymać kredkę w dłoni, rysowałam w każdej wolnej chwili. Uwielbiałam to robić! Byłam mało kłopotliwym dzieckiem, bo zazwyczaj siedziałam cichutko przy stoliczku nad kartką i coś sobie rysowałam. Mama do tej pory trzyma kartony z moimi pracami z dzieciństwa, wypełnione różnymi historiami, które ciekawie byłoby obejrzeć po tak długim czasie (śmiech). Bohaterami moich rysunków były głównie zwierzęta. Lubiłam rysować ich domy, na przykład dziuple wiewiórek, których pokoje były rozmieszczone na gałęziach, albo nory myszy – też wielopiętrowe. Wszystko było misternie rozrysowane, z dbałością o szczegóły (śmiech). Przez pewien czas myślałam nawet, że może zostanę architektką, ale potem ta potrzeba się zmieniła.
MS: Kiedy więc pomyślałaś: „Będę ilustratorką”?
JCz: Ponieważ zawsze lubiłam rysować i czytać książki, w pewnym momencie poczułam, że bycie ilustratorką byłoby dla mnie idealnym zawodem. Ta myśl pojawiła się w mojej głowie naturalnie. Ciekawiła mnie też sztuka i dość szybko zorientowałam się, czego chcę. Postanowiłam, że po szkole średniej – chodziłam do szóstki w Gdyni, do klasy matematyczno-geograficznej – będę zdawać na Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Wybrałam grafikę. Na studiach robiliśmy identyfikacje wizualne, plakaty. Rozpiętość możliwości w tym zawodzie była ogromna i podobało mi się próbowanie nowych rzeczy. Bardzo lubiłam zajęcia w pracowni Janusza Górskiego i Anity Wasik. I to właśnie wtedy, kiedy byłam na trzecim roku studiów, profesor Górski zapytał, czy nie chciałabym wykonać próbnej ilustracji do książki o Günterze Grassie. Spodobał mi się ten pomysł i wtedy na poważnie zaczęłam myśleć o ilustrowaniu.
MS: Którzy jeszcze wykładowcy byli dla ciebie ważni i mieli wpływ na twój rozwój? Kto cię inspirował?
JCz: Z wszystkich zajęć można było wynieść coś ciekawego. Na gdańskiej ASP jest mnóstwo inspirujących wykładowców. Dla mnie niezapomnianym przeżyciem były zajęcia z profesorem Tomaszem Bogusławskim, który nadal wykłada i prowadzi zajęcia z podstaw projektowania graficznego – uczy młodych studentów grafiki myślenia i posługiwania się metaforą, syntezą. Za każdym razem wychodziło się z jego zajęć z garścią kulturalnych inspiracji. Profesor popychał nas do przekraczania siebie. W naszym zawodzie to niezwykle cenna umiejętność.
Kolejną ważną dla mnie osobą był wspomniany już profesor Janusz Górski. Przez kilka lat pracowałam jako jego asystentka w akademii. To dzięki niemu rozwinęła się moja kariera ilustratorska. Profesor jako pierwszy zaproponował mi kilka książek do zilustrowania, za co jestem mu wdzięczna.
Cały czas bardzo inspirująca jest dla mnie Anita Wasik, która najpierw była moją wykładowczynią, a obecnie mam przyjemność wspólnie z nią prowadzić zajęcia na uczelni. Nadal dużo się od niej uczę i bardzo szanuję ją jako człowieka. Poza tym łączy nas dziś wspaniała relacja. To najlepsza szefowa, jaką można sobie wyobrazić!
MS: Masz swoich mistrzów?
JCz: Ojej, jest tyle osób, które cenię! Jeśli chodzi o ilustratorów, to kocham polską szkołę ilustracji. Moim mistrzem jest na przykład Bohdan Butenko. Lubię jego humor, prostotę w rysunku i skróty myślowe. Jedną z moich ulubionych książek jego autorstwa jest 35 maja. Oprócz niego bardzo lubię też prace Józefa Wilkonia. To typ artysty, który całe życie się zmienia, a jednocześnie zawsze można go rozpoznać. Jakby w pracach odciskał linie papilarne. Wilkoń nigdy nie bał się eksperymentować. Podziwiam jego piękne, monumentalne drewniane rzeźby. To jest coś, czego też chciałabym kiedyś spróbować – wyjść z ilustracją w przestrzeń. Innym genialnym ilustratorem jest Miroslav Šašek – czeski malarz i autor książek dla dzieci. Kiedy przebywał na wakacjach w Paryżu, wpadł na pomysł książki Oto jest Paryż, która została wydana w 1959 roku i zapoczątkowała serię książek dla dzieci o miastach świata. Te książki przyniosły mu międzynarodową sławę.
MS: Ciebie podróże też inspirują?
JCz: Bardzo! Z każdej mojej podróży przywożę jakąś książkę… albo kilka (śmiech). I całkiem niedawno, kiedy byłam w Lizbonie, kupiłam przepiękną książkę O duelo, czyli Pojedynek, wydaną przez portugalskie wydawnictwo Planeta Tangerina. Polecam zresztą to wydawnictwo, bo wydaje ambitne, dość awangardowe książki dla dzieci. Ta, którą kupiłam, oprócz tego, że ma piękne ilustracje, jest też świetnie zaprojektowana pod względem typograficznym. Tyle że nie znam portugalskiego, więc jeszcze nie wiem, o czym ona tak do końca jest. Muszę to jakoś rozszyfrować (śmiech).
MS: Których współczesnych ilustratorów cenisz najbardziej?
JCz: Szczególnie podobają mi się prace włoskiej autorki i ilustratorki książek dla dzieci Beatrice Alemagna, która od wielu już lat mieszka i pracuje we Francji. To mistrzyni miękkiego kolażu – nienachalnego, pięknie wplecionego w ilustracje. Świetnie to widać na przykład w książce Lew w Paryżu. Oglądanie tych ilustracji sprawia mi niebywałą przyjemność i wzbudza mój podziw.
Z polskich ilustratorek ogromnie cenię Iwonę Chmielewską, która specjalizuje się w tworzeniu picture booków – trudno obok nich przejść obojętnie. Jej książki intrygują i oswajają to, co trudne i w jakiś sposób nienazwane. Bliska jest mi też twórczość Joanny Concejo. Lubię empatię, która przebija przez jej prace. Concejo słynie z podejmowania niełatwych tematów i niebanalnego opowiadania o nich poprzez obraz. Kolejną ważną dla mnie ilustratorką jest Agata Królak, która zresztą również pracuje w gdańskiej ASP. Agata jest cudowną osobą, wrażliwą i empatyczną. Do tego jest niezwykle inspirująca dla studentów i bardzo wszechstronna, na przykład teraz zajmuje się ceramiką i robi tatuaże. Jej ilustracje do książek z pewnością należą do moich ulubionych. Tak naprawdę cenię bardzo wielu ilustratorów: Aleksandrę i Daniela Mizielińskich, Mariannę Oklejak, Ewę Poklewską-Koziełło, Marię Dek… Długo by wymieniać.
MS: A jak opisałabyś swój styl? No i czy autodefiniowanie – także na tle innych twórców – ma dla ciebie jakikolwiek sens?
JCz: Szczerze? Nigdy się nad tym jakoś szczególnie nie zastanawiałam. Wydaje mi się, że każdy projekt powinien zależeć od tekstu, z którym trzeba się zmierzyć. Mimo że co jakiś czas próbuję czegoś nowego, to zawsze staram się dbać o szczegóły. Kiedy byłam dzieckiem i oglądałam książki, uwielbiałam przyglądać się detalom. Zapewne wynika to z tego, że jestem osobą dosyć uporządkowaną. Mam tego świadomość i staram się to przełamywać, być bardziej spontaniczna, jednak perfekcjonizm i tak wychodzi w moich ilustracjach – i chyba od tego nie ucieknę. Może to właśnie mój znak rozpoznawczy?
MS: Dość szybko zostałaś doceniona. W 2015 roku wraz z Katją Widelską zilustrowałaś książkę Elżbiety Pałasz Trzy, dwa, raz, Günter Grass, która otrzymała wyróżnienie graficzne w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY. Jak wyglądała praca nad tą książką?
JCz: To była dość specyficzna współpraca, bo do tej pory zawsze pracowałam sama. W tym wypadku ilustracje tworzyłam w zespole – razem z Katją Widelską. Musiałyśmy się więc jakoś dopasować i opracować taki styl rysowania, który będzie ze sobą korespondował. Założyłyśmy, że podstawą projektu będzie zastosowanie kolażu, spajającego wszystkie obrazy. Korzystałyśmy z archiwalnych zdjęć i różnych tekstur. Celowo ograniczyłyśmy paletę kolorów. I jakimś cudem w efekcie końcowym wszystko do siebie pasowało! Później okazało się, że książka dostała nominację, a w konsekwencji wyróżnienie, co było dla nas ogromnym zaszczytem. Ale absolutnie się tego nie spodziewałyśmy.
MS: Bohdan Butenko miał swoją teorię na temat książki. Mówił, że „to jest całość, robi się ją jak sweter. Jak się zaczyna z jednej strony i dalej ciągnie, to już nie można później ze środka nic wyrzucać”. Ty z reguły sama robisz całą książkę – typografię, projekt, skład. Butenko ma więc rację?
JCz: Bardzo lubię ten cytat i absolutnie się z nim zgadzam. Uważam, że nawet najpiękniejsze ilustracje przez marną oprawę graficzną czy złej jakości druk dużo tracą. Niezwykle istotne jest to, żeby wszystkie elementy się dopełniały. Chyba również z tego powodu najbardziej lubię zajmować się tym wszystkim sama. Dopiero wtedy, kiedy kontroluję cały proces powstawania książki, mam pewność, że finalny efekt będzie taki, jaki sobie wyobraziłam. I tu znowu odzywa się mój perfekcjonizm (śmiech).
MS: Wiele książek, które zilustrowałaś, dotyczy miasta. Kot Antoni wędruje po Gdyni, wraz z Günterem Grassem oglądamy Gdańsk, w Gdańsku rozgrywają się też Opowieści Wielkiej Alei Anny Czerwińskiej-Rydel (Muzeum Gdańska) i książka Z Brugii do Gdańska – „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga Jacka Friedricha (Muzeum Narodowe w Gdańsku). Dobrze się czujesz w tej tematyce?
JCz: Bardzo! Opowiadanie poprzez ilustrację o lokalnej historii jest dla mnie czymś szczególnie wartościowym. Mam nadzieję, że mali mieszkańcy Trójmiasta to doceniają. Poza tym bardzo lubię miejsce, w którym żyję. Mieszkam w Gdyni i bardzo mnie to cieszy. Rysowanie znanej i oswojonej przeze mnie przestrzeni sprawia mi ogromną przyjemność. Miejskie projekty, których się podejmuję, traktuję jako przejaw mojego lokalnego patriotyzmu.
MS: Jaka jest według ciebie różnica pomiędzy ilustrowaniem książki non-fiction i fabularnej? Na ile może sobie pozwolić twoja wyobraźnia w jednym i drugim przypadku?
JCz: Mam poczucie, że prawie wszystkie książki, które do tej pory zrobiłam, mają rys edukacyjny i należą do grupy książek non-fiction. W każdej z nich ważny był wcześniejszy research. Tak się złożyło, że to chyba moja nisza. Książki non-fiction wymagają dużego zaangażowania od ilustratora – zbadania konkretnej epoki, miejsca czy zagadnienia, stworzenia pewnego zaplecza dla ilustracji. Natomiast przy książkach, które nie mają tak sprecyzowanego zadania jak edukowanie czytelnika, można pozwolić sobie na dużo więcej, choćby w kwestii wymyślenia swojego świata czy posługiwania się metaforą. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miała okazję spróbować takiego rodzaju opowiadania historii. Na pewno byłoby to dla mnie wyzwanie.
MS: Jak zatem przygotowujesz się do twoich projektów? Zanim usiądziesz do pracy, poznajesz topografię miasta, odwiedzasz miejsca, które będziesz rysować?
JCz: Zwykle staram się odwiedzać rysowane miejsca. Niektóre są mi dobrze znane, a niektóre niekoniecznie. W trakcie tych przygotowań dużo spaceruję, robię zdjęcia, aby mieć punkt odniesienia, korzystam z materiałów archiwalnych. Te poszukiwania i budowanie bazy dla ilustracji to bardzo przyjemna część mojej pracy i zawsze od tego zaczynam.
Następnie szukam inspiracji, przeglądam książki, które mogą mi pomóc. Potem zaczynam pracę, co jest zawsze trochę stresujące, ale i ekscytujące. Bo z jednej strony człowiek boi się zacząć, a z drugiej nie może się tego doczekać. Na tym etapie rozplanowuję książkę – robię szkice i przewiduję miejsca, w których znajdą się ilustracje. Równolegle myślę o układzie typograficznym książki i przygotowuję próbną rozkładówkę. Taki projekt wysyłam do wydawnictwa i kiedy dostaję zielone światło, zaczynam pracę nad resztą.
MS: Niektóre projekty są mniej wymagające, inne bardziej. Do tych drugich należy na przykład książka Jak zwyciężać mamy! Wielkie i małe bitwy Polaków Elżbiety Pałasz (Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe). Wiele tam szczegółów i małych postaci, ogólnie dużo się dzieje. Powiedz, ile czasu poświęciłaś na studiowanie wiedzy na temat oporządzenia wojskowego na przestrzeni epok?
JCz: Podczas pracy nad tą książką strasznie się denerwowałam, czy wszystko dobrze narysuję, ponieważ pojawiają się tam skomplikowane plany bitew – coś, na czym zupełnie się wówczas nie znałam – a ponadto temat ten nigdy jakoś szczególnie mnie nie zajmował. Na szczęście czuwali nad tym historycy, którzy oglądali ilustracje i sygnalizowali, jeśli coś nie zgadzało się z rzeczywistością. Co prawda nie było wielu znaczących poprawek, ale przyznaję, że musiałam spędzić nad tym projektem bardzo dużo czasu. Kluczowym założeniem tej książki było to, aby dość skomplikowaną wiedzę historyczną podać w przyjazny i lekki sposób. Czasochłonne było więc również obmyślenie całej koncepcji. Inspiracją stał się niezawodny Bohdan Butenko i jego charakterystyczny sposób opowiadania. Dużo z niego czerpałam. Postawiłam na humor i lekkość przekazu, które okazały się istotne przy tak trudnym temacie.
MS: W kolejnej twojej książce dla dzieci – Dobra robota Elżbiety Pałasz (Adamada) – o swojej pracy opowiadają przedstawiciele kilkunastu różnych profesji. Dzięki tobie dowiadujemy się z niej między innymi o tym, jak wygląda drewniany rygiel, piła włosowa i gwoździarka, a także czym się różni chemikaliowiec od kontenerowca (śmiech). To też nie było chyba proste zadanie.
JCz: (Śmiech) To chyba jedna z moich ulubionych książek, jeśli chodzi o proces badawczy. Razem z jej autorką Elą Pałasz odwiedzałyśmy przedstawicieli poszczególnych zawodów i rozmowy często odbywały się u nich w warsztacie. Kiedy pani Ela zadawała na koniec jeszcze jakieś dodatkowe pytania, ja zwiedzałam przestrzeń i ją fotografowałam. Zwracałam uwagę na szczegóły i różne interesujące drobiazgi. To mi bardzo pomogło podczas tworzenia ilustracji. Poza tym po raz kolejny otrzymałam potężną dawkę wiedzy i poznałam wiele ciekawych osób!
MS: Skoro rozmawiamy o zawodach, to powiedz, kim tak naprawdę jest ilustrator.
JCz: Kim jest ilustrator? Hm, to osoba, która przekłada słowo pisane na język obrazu. Współpraca między ilustratorem i autorem jest czymś niezwykłym. Dwie osoby zanurzone są w tym samym wymyślonym świecie, ale jedna z nich do wyrażenia go posługuje się słowem, a druga obrazem – jedno bez drugiego by nie powstało. Idealnie jest, kiedy ilustrator ufa pisarzowi, a pisarz ufa ilustratorowi. Takie zaufanie łączy się z wzajemnym szacunkiem dla pracy drugiej strony.
MS: Oprócz tworzenia książek działasz też na innych polach, robisz na przykład plakaty. Czym to się różni od projektowania książek?
JCz: Plakat jest zupełnie innym medium niż książka, w której mamy pewną ciągłość, ilustracje wynikają jedna z drugiej, tworząc opowieść. Plakat to krótka forma, w której trzeba zawrzeć przewodnią myśl. Istotna jest więc synteza i skrót myślowy, a także celność pomysłu.
MS: Plakaty twojego autorstwa regularnie pojawiają się w Teatrze Miniatura w Gdańsku, z którym współpracujesz już od wielu lat.
JCz: Bardzo cenię sobie tę współpracę. Mój pierwszy plakat dla Miniatury zapowiadał spektakl Bajki robotów. Zrobiłam go w ramach konkursu dla studentów gdańskiej ASP i to właśnie dzięki niemu zaczęła się moja praca dla teatru. Pamiętam, że szukałam dla tej historii kontekstu miasta i dlatego na plakacie pojawiły budynki mieszkalne, które stały się robotami. Potem były kolejne przedstawienia i kolejne plakaty oraz programy, między innymi do Czarnoksiężnika z krainy Oz, Jaśka i Małgośki czy Z pamiętnika chomika.
MS: Niedawno ukazała się książka wydana przez Teatr Miniatura poświęcona gdańskim mniejszościom narodowym, Jak się tu znaleźliśmy Agnieszki Kochanowskiej, którą również w całości zaprojektowałaś i zilustrowałaś. Ten projekt wyróżnia się na tle pozostałych. Ma typograficzną okładkę i jest dość monochromatyczny, ze zgaszoną kolorystyką. Skąd taki pomysł?
JCz: Po pierwsze, bardzo się ucieszyłam, kiedy okazało się, że będę mogła zilustrować tekst Agnieszki Kochanowskiej. Od dawna się znamy z teatru i lubimy ze sobą pracować. Po drugie, ta historia porusza ważny i wartościowy temat wielokulturowości, który mnie zaciekawił. Zależało mi na tym, aby moje ilustracje zachowały pewną lekkość, ale jednocześnie były wymowne i poruszające. Chciałam zostawić też oddech i miejsce na przetworzenie samego tekstu, który jest dość mocny. W związku z tym ograniczyłam środki wyrazu i zawęziłam paletę kolorów. Postanowiłam też, że typografia będzie mocnym elementem opowieści, podkreślającym jej wagę.
MS: To jeden z moich ulubionych twoich projektów. Zresztą oglądając twoje książki, dostrzegam, jak na przestrzeni lat twój styl ewoluuje.
JCz: To dobrze. Dla mnie to ważna informacja zwrotna. Mam nadzieję, że wraz z upływem lat choć trochę się zmieniam. Bo przyznam, że czasem mam poczucie, że zbyt nieśmiało przekraczam swoje granice. W każdym razie mam zamiar wciąż próbować nowych rzeczy i eksperymentować, bo chciałabym jeszcze dużo zrobić!
MS: Innym moim faworytem jest Historia kobiet Katarzyny Radziwiłł (Muchomor). Nie dość, że są w niej świetne ilustracje, to mówi ona o czymś ważnym – o kobietach różnych epok: od prehistorii poprzez średniowiecze do XXI wieku. Jaki miałaś pomysł na tę książkę?
JCz: To też jest jeden z moich ulubionych projektów. Oczywiście każda książka, którą robiłam, była dla mnie cennym doświadczeniem, ale Historia kobiet jest mi szczególnie bliska. Cenię ją przede wszystkim za tematykę, którą podejmuje. To bardzo potrzebna książka, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Przygotowując się do pracy nad tym projektem, zaczytywałam się w obszernych kronikach opisujących dawne zwyczaje i stroje kobiet w poszczególnych epokach. W te obszerne tomiszcza wyposażyła mnie autorka tekstu Katarzyna Radziwiłł. Kobiecych postaci jest zresztą w książce co niemiara, rysowałam je przez kilka ładnych miesięcy. Starałam się, żeby ilustracje miały związek z rzeczywistością i można było z nich czerpać rzetelną wiedzę.
MS: Stworzone przez ciebie kobiety są kolorowe, mają charakter – jakbyś ilustracjami podkreśliła, że praca przy tej książce była dla ciebie ważna.
JCz: To prawda – uderzyło mnie to, kiedy oglądałam materiały archiwalne i przeglądałam stare obrazy. Kolor był w pewnym sensie środkiem – często jedynym – ekspresji kobiet. Poprzez strój zaznaczały swoją obecność w świecie, pokazywały odrębność i charakter. Zależało mi na tym, aby było to widoczne na ilustracjach.
W trakcie tworzenia rysunków do Historii kobiet miałam poczucie pewnej misji. Bo nawet w XXI wieku mówienie o kobietach i o ich prawach może spotkać się z negatywnym odbiorem. Poza tym historia, którą znamy, jest historią mężczyzn, a ta książka oddaje głos kobietom. I dziś wędruje po świecie, ponieważ została przetłumaczona na wiele języków.
MS: Męska dominacja dotyczy wielu sfer życia, wcale nie trzeba daleko szukać. Weźmy zawód ilustratora, który w Polsce długo był zarezerwowany głównie dla mężczyzn. Wśród twórców polskiej szkoły ilustracji było zaledwie kilka kobiet (Olga Siemaszko, Ewa Frysztak) i wszystkie one pozostają w cieniu mężczyzn (Henryk Tomaszewski, Bohdan Butenko, Józef Wilkoń itd.). Dziś na szczęście jest inaczej. Jak myślisz, dlaczego ten zawód się sfeminizował?
JCz: Myślę, że o wielu dawnych ilustratorkach po prostu nie wiemy. Oprócz Ewy Frysztak w tamtych czasach tworzyło mnóstwo kobiet, które nie są dziś znane. Na szczęście powstają już projekty badawcze, które próbują oddać tę arenę również ówczesnym projektantkom i ich projektom. I to mnie bardzo cieszy. A jeśli chodzi o to, co dzieje się teraz, to faktycznie obserwuje się pewien trend – coraz więcej ilustratorek jest docenianych za swoją pracę nie tylko w Polsce, ale również na świecie. Te proporcje się zmieniają, i to w dość szybkim tempie. Widać to również wśród moich studentów. Obecnie studentki mają liczebną przewagę nad studentami. Kobiety ilustratorki rosną w siłę (śmiech). To dobry kierunek! Zastanawia mnie jednak, dlaczego na uczelniach artystycznych studiuje obecnie więcej kobiet. Czy zawód ilustratora, grafika traci na wartości?