Rozmowa z Anią Lubińską (Lubek), absolwentką Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, artystką zajmującą się grafiką i ceramiką, autorką między innymi serii pamiątek z Gdańska, na którą składają się portrety znanych gdańszczan.
Maja Sitkiewicz: Czym jest dla ciebie piękno?
Ania Lubińska: Ach, trudny początek! (śmiech) Myślę, że piękno to wrażliwość na odbieranie świata. Piękne mogą być relacje, przedmioty, zasłyszane historie, piegi, mijane krajobrazy, światło, architektura, smaki, okładki książek i wszystko to, co akurat mnie urzeknie. Na pewno jestem typem wzrokowca, zapamiętuję obrazy i przechowuję je w pamięci.
MS: Różni się to od kanonu proponowanego przez popkulturę, która próbuje wymusić na odbiorcy konkretne reakcje na proponowany bodziec, a wartość, jaką jest piękno, konsekwentnie stara się urynkowić.
AL: To prawda, różni się, chociaż nie jestem pewna, co teraz właściwie proponuje popkultura. Wydaje mi się, że jeszcze do niedawna obraz piękna w mediach był bardziej jednowymiarowy. Być może temat ten zaciekawił mnie swego czasu właśnie dlatego, że sposób, w jaki media próbowały go sprzedawać, był mocno przerysowany. Obecnie, gdy treści są tak różnorodne, a dostęp do nich w zasadzie nieograniczony, nawet te wyidealizowane wizje nie robią już na mnie takiego wrażenia.
MS: Gdzie więc poszukujesz piękna, które cię satysfakcjonuje? W sztuce?
AL: Na pewno, ale nie tylko tam. Często pociągają mnie rzeczy pozornie brzydkie lub w jakimś sensie niedoskonałe. Kiedyś zachwycały mnie formy idealne – równe, powtarzalne, perfekcyjnie dopracowane. Obecnie bardziej ujmuje mnie to, co nosi ślady zużycia. Uszczerbki przedmiotów i historii, które nadają rzeczom autentyczny wymiar. co do sztuki – na zawsze już zostanie ze mną twórczość Joana Miró, która głęboko mnie poruszyła, gdy zaczęłam poznawać historię sztuki. Jego malarstwo sytuuje się na pograniczu form i znaczeń, wymyka się schematom, a dla mnie zawsze będzie jedną z najwyższych form piękna. Moim stosunkowo nowym odkryciem jest twórczość Oli Mireckiej, senior designerki w Lego. Jej działania w różnych obszarach projektowania są bardzo inspirujące.
MS: O piękno pytam nie bez przyczyny. To właśnie jemu poświęciłaś pracę dyplomową, zatytułowaną #beautyforever. W kontrze do powszechnej tendencji łączenia obrazu piękna głównie z płcią żeńską postanowiłaś przedstawić wizerunki pięknych mężczyzn. Opowiedz więcej o tym koncepcie!
AL: Tytuł #beautyforever nawiązuje do kultu piękna i wizerunku mężczyzny lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a raczej kanonu samca macho, propagowanego przez media i obecnego w popkulturze, kiedy byłam nastolatką. Dyplom zrealizowałam w pracowniach serigrafii i ilustracji w latach 2016–2017 pod okiem promotorek – dr Katarzyny Łukasik i prof. Jadwigi Okrassy, którym jestem bardzo wdzięczna za ogrom otrzymanego wsparcia.
Główna część projektu powstała w technice sitodruku. Siedem plakatów o jednakowym formacie (100×70 centymetrów) z wizerunkami pięknych mężczyzn, ujętych w nienaturalnych pozach (inspiracją był dla mnie egipski kanon przedstawiania postaci), które miały najlepiej prezentować atuty fizyczne bohaterów. Byli to: B.A. Baracus, Mitch, John Travolta, Kojak, Tiger, Wodecki. To zestaw ikon męskości z mojego dzieciństwa. Każdy z nich reprezentuje jednak inną odsłonę tego wizerunku – sportowiec, bokser, muzyk, legenda telewizji… Ponieważ zwykle łączymy zagadnienie piękna z atrybutami kobiet, szybko zrezygnowałam z pomysłu, aby w serii znalazły się również kobiece przedstawienia. Chciałam skupić się na mężczyznach – na tym, jak się postrzega ich urodę, sylwetkę, cielesność i wrażliwość, czyli cechy kulturowo częściej przypisywane kobietom. Zastanawiało mnie, jak rzadko patrzymy na mężczyzn przez pryzmat estetyki i jak odbiera im się przyzwolenie na dbanie o wygląd, a szerzej – o zdrowie i dobrostan. Zwłaszcza w mass mediach i popkulturze, gdzie te kwestie wręcz obsesyjnie odnoszone są do kobiet.
MS: Poprzez te ilustracje wyraźnie pokazujesz, że w obliczu zmian, które zachodzą w społeczeństwie i kulturze, wzorzec macho został wyparty i zastąpił go inny wzorzec mężczyzny. Jaki?
AL: Myślę, że w tym obszarze wydarzyło się już wiele dobrego. Dziś męskość nie jest definiowana wyłącznie poprzez siłę czy dominację – coraz częściej mówi się o niej także w kontekście wrażliwości.
MS: Pamiętasz, z jakim odbiorem spotkały się wówczas twoje prace?
AL: Ludzie dosyć ciepło reagowali na te plakaty. Postaci, które sportretowałam, wywołały wiele uśmiechów i dostałam kilka wspominkowych historii pod tytułem: „To były czasy, ach, te włosy, ach, ten tors”. To jest bardzo dziwne uczucie: dzielić się swoim światem i obserwować reakcje ludzi. Często zaskakuje mnie, gdzie kogoś może zaprowadzić moja praca. Cały dyplom, łącznie z aneksem, który również poświęciłam tematowi piękna, znalazł się na wystawie najlepszych dyplomów ASP z 2017 roku, pokazywanej w Zbrojowni Sztuki w Gdańsku – i to było dla mnie bardzo duże zaskoczenie i wyróżnienie.
MS: Mnie natomiast to wcale nie dziwi. Te prace były po prostu wyjątkowe. W ogóle mężczyźnie – czy też jego wizerunkowi – w swojej twórczości poświęcasz sporo miejsca. Kilka lat temu stworzyłaś wspaniałą, dowcipną serię rysunków Hairy Athletes, na których ukazują się nam powabni, wąsaci akrobaci, owłosieni, krągli cyrkowcy czy skoczni, pulchni baletmistrze. Kiedy w twojej głowie powstał pomysł na te wysmakowane postaci? Na połączenie jakiegoś absurdu z czymś totalnie uroczym? Doskonale przełamałaś utarte schematy.
AL: Rzeczywiście, był taki czas, że chętniej rysowałam męskie postaci. Serię Hairy Athletes narysowałam w 2013 roku na zajęciach z historii sztuki. Studiowałam wtedy architekturę wnętrz, a wykład w małej dusznej salce trwał chyba trzy godziny. Wydaje mi się, że w tym czasie nastąpił też prawdziwy boom na pięknie ilustrowane książki dla dzieci, które uwielbiałam oglądać, i to był też moment, kiedy mocniej zainteresowałam się ilustracją. Te rysunki wyszły ze mnie dosyć intuicyjnie. Nie miałam żadnego planu, nie pamiętam, który z panów powstał pierwszy.
Ta seria była także wynikiem mojej fascynacji cyrkowym światem – atmosferą podróży, występów, życia w przyczepach oraz czarującymi osobowościami. Miałam kiedyś album z wczesnymi pracami Picassa, zwłaszcza z jego niebieskiego okresu, w tych pracach przedstawiał trudne życie cyrkowców. Te obrazy mają w sobie coś wyjątkowego, nadal są dla mnie jednymi z ciekawszych w jego twórczości – i chyba stąd zaczerpnęłam temat.
MS: Tuż potem powstała seria Hairy Gypsies?
AL: Tak, ta seria to w zasadzie kontynuacja Hairy Athletes. Pulchne ludziki – tym razem również kobiety – na brązowym papierze, format około A5, cienkopis i ołówek. Te ilustracje powstały, ponieważ zainteresował mnie czarno-biały album zdjęć z portretami Romów. Nie było tam za wiele tekstu, jedynie śmiejące się buzie ze złotymi, błyszczącymi zębami, ciemne oczy iskierki i rumiane policzki dzieci. Sama kultura Romów i ich nomadyczny styl życia jest dla mnie bardzo interesujący.
MS: Jako artystka niejako wypowiadasz się poprzez swoje ilustracje, one mogą być – i w twoim przypadku często są – pewnym komentarzem do rzeczywistości. W jaki sposób widzisz kobietę we współczesnym świecie?
AL: Nie jestem pewna, czy moje ilustracje bezpośrednio poruszają te tematy, ale na pewno cieszę się ze zmian, które zachodzą w społeczeństwie. Kobiety to wojowniczki – na nowo ugruntowujemy swoje miejsce w świecie. Torujemy sobie drogę środkami, do których wcześniej nie miałyśmy dostępu.

MS: Widzę to podobnie. Powiedz w takim razie, jak powstał pomysł na portret Beauty Mask, przedstawiający kobietę podczas codziennej pielęgnacji.
AL: To odpowiedź na zadanie ze studiów z pracowni ilustracji, zatytułowane Prima Aprilis. Starałam się uchwycić ten dziwny stan, w którym spodziewamy się czegoś, a jednak temu nie dowierzamy i to nas zaskakuje – właśnie tak jak w dzień żartów. W tej pracy jest też pewna przewrotność – aby wypięknieć, nakładamy na twarz maseczkę, która nadaje jej niemal kosmiczny wygląd, całkowicie zmienia nasz wizerunek – bez zmian pozostawia tylko oczy i usta. Pod pretekstem pielęgnacji można więc na chwilę przyjąć inną tożsamość. Pomyślałam, że ta przewrotność jest zabawna – z jednej strony mamy rytuał piękna, a z drugiej metamorfozę, która może nawet trochę niepokoić. Maseczka, która w zasadzie ukrywa rysy twarzy, nazywa się beauty mask. Dla mnie to jakiś żart! (śmiech)
MS: Jak już jesteśmy przy tym temacie, to porozmawiajmy o różnicy płci. Czy w swoim zawodzie odczuwasz w jakiś sposób tę różnicę?
AL: Nie, myślę, że w zawodzie ilustratorki – lub ogółem twórcy – nie ma to obecnie szczególnego znaczenia.
MS: Poza tym widać wyraźnie, że kobiet ilustratorek jest w Polsce coraz więcej. Na tym polu to właśnie kobiety odnoszą sukcesy, ich dzieła są rozpoznawalne w kraju i za granicą, a one same są niezależne i pozbawione kompleksów. Wspieracie się wzajemnie?
AL: Cieszę się, że dużo dziewczyn odnajduje się twórczo w ilustracji i dzięki temu powstaje tak wiele umilaczy dla oczu. Zawód ilustratorki to raczej samotnicza praca, więc niezwykle cenne w tym środowisku jest to, że dziewczyny – chłopaki ilustratorzy też – raczej chętnie dzielą się doświadczeniami. Jesteśmy dla siebie nawzajem wsparciem – tak to czuję. Sama mam blisko siebie dziewczyny, którym ogromnie kibicuję i na których pomoc zawsze mogę liczyć.
MS: A czy ty od najmłodszych lat wiedziałaś, co chcesz robić w dorosłym życiu?
AL: Chyba nie, chociaż zawsze wiedziałam, że będzie to coś związanego ze sztuką.
MS: Początkowo studiowałaś architekturę wnętrz.
AL: To prawda. Ukończyłam licencjat z architektury wnętrz i to były bardzo ciekawe doświadczenia. Dalej moją uwagę przyciągają wnętrza, lubię oglądać magazyny i albumy o architekturze, przyglądać się miastom, jednak w realnym życiu nie porwała mnie ta praca. To ciągły kompromis między projektantem, klientem i budżetem. I wiele godzin przy komputerze. A ja czułam, że potrzebuję więcej swobody.
MS: Kiedy odkryłaś swoje zamiłowanie do ilustracji?
AL: Trudno powiedzieć, działo się to raczej stopniowo. Odkąd pamiętam, przyciągał mnie obraz. Ważnym dla mnie momentem był na pewno drugi rok studiów, kiedy mieszkałam na północy Hiszpanii. Spędzałam tam dużo czasu, po prostu spacerując po mieście – i to właśnie wtedy zaczęłam dostrzegać ilustrację w zupełnie nowym kontekście. Zauważyłam, jak kreatywnie aranżowane są witryny sklepów czy restauracji, skwery i parki, gdzie ilustracja często wychodziła poza papier i była przeskalowana. W Hiszpanii w ogóle przywiązuje się dużą uwagę do detali i przestrzeni wspólnych, więc to był naprawdę przyjemny czas spędzony na zwiedzaniu okolicy i chłonięciu koloru.
MS: Ktoś kiedyś opisał twoje prace słowami: „To żart i powaga; mieszanka fantazji, zapału, naiwności i niepokoju”. Trafne.
AL: Coś w tym jest, choć mnie samej dość trudno opisać własne prace, bo nie mam do nich dystansu. Myślę, że są one wypadkową tego, co we mnie – często łączą się w nich różne skrajności. Może to efekt potrzeby balansowania między czymś poważnym a czymś absurdalnym, lekkim. To chyba taki naturalny sposób na wyrażenie tego, co mnie fascynuje i intryguje.
MS: Wojciech Fangor w książce Ja (autobiografia) napisał, że dla niego malowanie czy rysowanie „to ujawnienie samemu sobie, ale też innym, co mnie w świecie dotyka, co na mnie robi wrażenie”. Co na tobie robi wrażenie i potem odnajduje swój odcisk w twoich pracach? Co cię twórczo inspiruje?
AL: Proces znajdowania tematu jest bardzo ciekawy. To trochę jak odkrywanie czegoś, co wciąż jest w drodze – często pojawia się nieoczekiwanie, czasem z otoczenia, a czasem z czegoś, co mnie po prostu zaintryguje. Na pewno wpływ na moją twórczość mają rzeczy związane z codziennością – detale, chwile. Nie zawsze jestem tego świadoma, ale to wszystko gdzieś później odbija się w tym, co tworzę. Ostatnio poruszają mnie teksty Ewy Kalety i muzyka niezwykłej Joanny Newsom, do której wróciłam po długim czasie i która była moją fascynacją w okresie nastoletnim. Dopiero teraz zauważyłam, jak duży wpływ miała na moją wrażliwość. Zapamiętuję też czasem jakieś chwile, które chcę przenieść na papier. Dobrze pamiętam spotkanego przypadkiem pewnego starszego pana, który opowiedział mi o momencie, kiedy poznał swoją żonę. Szedł za nią chodnikiem i spodobały mu się jej skarpetki w kropki z falbanką. I zostali małżeństwem. To jest historia do narysowania. Trochę niemożliwe, że połączyły ich skarpetki! Ujęła mnie ta historia. Te falbanki i skarpetki w miękkim świetle tamtego dnia – mam to w głowie już kilka lat.
MS: Wnikliwym okiem przyglądasz się rzeczywistości. Widzisz drobiazgi, niuanse, to, co pomiędzy?
AL: Są rzeczy, na które zwracam za dużo uwagi, podczas gdy inne mi umykają.
MS: Potrafisz zachwycić się codziennością?
AL: Czasami potrafię, a innym razem codzienność mnie przytłacza. Nie mam wyrobionego stałego poczucia równowagi w świecie. Balansuję między zauroczeniami małostkami a poczuciem totalnej beznadziei. Resetują mnie lumpeksy, ryneczki i termos herbaty. To jest mój comfort zone.
MS: Mimo że codzienność potrafi być i wspaniała, i interesująca, to jej nieodłącznym elementem jest również nuda. Czy ona też cię do czegoś prowokuje?
AL: Chciałabym się nauczyć nudzić się bez wyrzutów sumienia.
MS: To pytanie jest wstępem do tego, by porozmawiać o twojej wystawie Nuda, która w 2022 roku odbyła się w Gdańskim Archipelagu Kultury Plama. Ta wystawa opowiadała o pustce.
AL: Dostałam propozycję przygotowania wystawy w Plamie pod koniec pandemii i w powietrzu było czuć jeszcze oddech tego dziwnego czasu niepokoju, izolacji i wycofania, ale też ogromnej nudy właśnie. Tamta rzeczywistość była szara i przytłaczająca. Przygotowałam dosyć minimalistyczną serię prac, zamkniętą w sennej, wyobcowanej kolorystyce. Przedstawiała poklatkowe ujęcia zmęczonej postaci z zaczerwienionymi oczami, która z nudy robi ćwiczenie gimnastyczne, jakim jest gwiazda. Z pozoru wizja zapętlonej postaci wykonującej tę samą czynność bez przerwy może wydawać się przygnębiająca, ale spróbuj zrobić gwiazdę – od razu jest lepiej! Gwiazda to ćwiczenie na równowagę, koordynację, ale też pozycja odwrócona, która odżywia mózg, a to może być początkiem czegoś nowego. Z tych dziewięciu ilustracji powstał gif. Wystawa dotykała stanu emocjonalnego, który znamy wszyscy – i to od nas zależy, gdzie nas ten stan poprowadzi.
MS: Co jeszcze zwraca twoją uwagę i pomaga ci tworzyć?
AL: Ostatnio czerpię dużą przyjemność z powrotu do rzeczy, które inspirowały i cieszyły mnie dawniej. Wracam do tych książek, muzyki, obrazów. Niesamowite, że to, co działało lata temu, wciąż ma na mnie wpływ. Lubię też podglądać ludzi, lubię obserwować, jak wyglądają, poruszają się, mówią czy gestykulują, jaki mają temperament. Podsłuchuję ich dialogi i wymyślam życiorysy. Lubię retro historie, przedmioty, zdjęcia, tkaniny – to chyba wynika z mojego zamiłowania do lumpeksów. Nie kolekcjonuję specjalnie rzeczy, ale lubię wybierać przedmioty codziennego użytku tak, aby mnie cieszyły – i do nich się przywiązuję. Czasami złapie mnie po prostu jakieś zestawienie kolorów. Coś mnie ukłuje lub zachwyci. I to zwykle jest pretekst do wymyślenia historii do ilustracji. Pierwsze myśli dotyczące nowej pracy – jeśli nie mam narzuconego tematu – krążą zazwyczaj właśnie wokół koloru. Rysuję wtedy w szkicowniku małe kwadraciki w różnych odcieniach i szukam połączeń, które mnie zainteresują.
MS: Widziałam kiedyś jeden z twoich szkicowników, szczerze mnie zachwycił. Zdradzisz, co się w nim kryje?
AL: Ooo, niezwykle trudno jest mi się niestety skupić na prowadzeniu szkicownika. Zaczynam go i porzucam, gdy znajdzie się w nim za dużo zapisków zamiast rysunków. Podejrzewam, że ten, który widziałaś, był malutki ze szkicami do portretów i on akurat był w miarę kompletny. Obiecuję sobie, że nad tym popracuję. Dobrze byłoby mieć swoje myśli w jednym miejscu.
MS: Lubisz pracować analogowo, prawda?
AL: Lubię, praca analogowa daje mi poczucie, że robię coś realnego. Nie za bardzo interesuje mnie digital, chociaż czasami korzystam – ale głównie ze względu na czas. Moje prace w takiej formie zawsze wydają mi się płaskie, jakoś trudniej zapanować mi nad proporcją i kolorami na tablecie.
MS: Twoja pierwsza wystawa solo nosiła tytuł Moda na sukces. To podczas tego projektu tak pokochałaś kredki?
AL: W 2016 roku miałam okazję pokazać The Bold and the Beautiful w galerii PUNKT w Gdyni, chwilę wcześniej odkryłam w sklepie plastycznym kredki Polychromos. Ich kolorystyka skojarzyła mi się z serialem Moda na sukces, który oglądałam z babcią, kiedy byłam mała, i pomyślałam, że całkiem zabawne byłoby powrócić do tych postaci. Na chwilę zgłębiłam się w streszczenie serialu, jednak te zawiłe perypetie, zmartwychwstania, romanse, afery są nie do ogarnięcia. (śmiech) Zabawnie się to czytało. Przy okazji tej serii polubiłam się z kredkami – mają określoną kolorystykę, wybór jest ograniczony, a to już jeden krok do przodu. Lubię w kredkach ten efekt, gdzie widać wyraźną linię prowadzenia rysunku. A! I kredkami można zrobić bardzo malutkie szczegóły! Nie wiem, dlaczego się na to decyduję, choć zawsze obiecuję sobie, że to już ostatni raz. Może w końcu uda mi się od tego uciec.
MS: Jesteś też jedną z artystek odpowiedzialną za stworzenie nowych gdańskich pamiątek. Z inicjatywy Natalii Koralewskiej i Jakuba Knery z Fundacji Palma powstała twoja autorska seria Znani gdańszczanie. Swoją charakterystyczną kreską sportretowałaś trzech słynnych mieszkańców Gdańska: Jana Heweliusza, Sat-Okha i Artura Schopenhauera. Nie jest to jednak typowe ich przedstawienie, ponieważ osadziłaś ich w domowym kontekście i ubrałaś w piżamy!
AL: Natalia i Kuba odezwali się do mnie z propozycją stworzenia gdańskich pamiątek i razem szukaliśmy pomysłu na to, aby nie były one zbyt poważne. Chcieliśmy stworzyć coś, co byłoby atrakcyjne zarówno dla turystów, jak i dla gdańszczan. Wybór postaci nie był prosty, jednak wspólnie zdecydowaliśmy, że ta trójka jest bardzo charakterystyczna i intryguje do poznania ich życiorysów. Myślę, że w niczym innym jak właśnie w piżamie czujemy się najswobodniej, stąd pomysł, aby przedstawić panów w miękkich podomkach i przy tym nadać tym portretom żartobliwy charakter. Gdańsk był ich domem, więc pomyślałam, że na portretach powinni czuć się swobodnie – jak w ulubionej piżamie.
MS: W gdańskim kalendarzu na rok 2024 również znajdziemy twoje rysunki ilustrujące naturę. To tylko zlecenie czy natura jest ci bliska? Często pojawiają się w twoich pracach kwiaty, liście, cała dżungla.
AL: Chętnie rysuję roślinność, szczególnie paprotki i palmy, które kojarzą mi się z ciepłem. Myślę, że są to też jakieś nieuświadomione symbole – często rysuję je odruchowo, bez większego namysłu. Natura jest mi bliska i coraz bardziej doceniam jej złożoność. Ostatnio przyglądam się farbowaniu tkanin metodami naturalnymi. Niesamowite, jak ciekawe odcienie można uzyskać dzięki tej technice. Ucieszyłam się więc, że głównym tematem kalendarza była przyroda. Pracowałam nad nim razem z Anitą Wasik, odpowiedzialną za grafikę i skład, Piotrem Sitkiewiczem, który przygotował teksty, i fotografką Darią Szczygieł. Dzięki temu projektowi bardziej zwróciłam uwagę na zmieniające się pory roku i to, jak wpływają one na rośliny i zwierzęta wokół. Jednocześnie czuję, że żyjąc w mieście, mam za mało natury wokół siebie. Mieszkam blisko parku, z którego chętnie korzystam, ale widzę go raczej jako wyrwaną część miasta. Brakuje mi spójniejszego myślenia o zieleni w przestrzeni miejskiej. Ten trend na budynki z karłowatą roślinnością, ograniczoną do działki z wizualizacji, jest smutny. Na szczęście Gdańsk jest stosunkowo mały, więc z każdej dzielnicy możemy szybko dotrzeć nad morze lub do lasu.
MS: Sama urodziłaś się w Gdańsku i wciąż w nim mieszkasz. Czy jest to dla ciebie miasto szczególne? Czujesz się z nim mocno związana?
AL: Czuję się związana z Gdańskiem przede wszystkim ze względu na rodzinę i przyjaciół. Czasami zdarza mi się pomyśleć o tym, żeby spróbować mieszkać gdzieś indziej, ale na pewno byłyby rzeczy, za którymi bym tęskniła.
MS: Czy to, gdzie mieszkasz, ma dla ciebie znaczenie w kontekście tworzenia?
AL: Na pewno, wszystko, co dzieje się wokół, w jakiś sposób wpływa na moją twórczość.
MS: Oprócz autorskich ilustracji często pracujesz nad komercyjnymi projektami. Jakiś czas temu stworzyłaś na przykład etykiety na wino. Jaka jest różnica w pracy nad tego typu projektami w porównaniu do ilustracji, które robisz po prostu dla siebie?
AL: Mimo że praca nad zleceniami bywa stresująca, to zawsze przynoszą one nowe wyzwania, i to jest w sumie w nich najfajniejsze. Wielu rzeczy bym po prostu nie wymyśliła, gdyby nie pomysły klientów. Jeśli chodzi o technikę czy wykonanie, to w zasadzie nie ma wielkiej różnicy między zleceniami a autorskimi ilustracjami – poza deadline’em, który zawsze działa mobilizująco. (śmiech) Przygotowanie etykiet dla winiarni Saint Vincent przyniosło mi sporo radości. Koncepcja win naturalnych jest dosyć nowa i nietypowa, a ich etykiety często są luźne i nieszablonowe. Ta współpraca zresztą wciąż trwa – właśnie przygotowuję grafikę na ich nową butelkę, mam przy tych projektach sporo swobody. Miło też tworzyć ilustracje dla produktu, który żyje poza ekranem – wtedy i ona dostaje nowe życie.
MS: Mówisz, że wiele projektów przyszło do ciebie w jakimś sensie samo. Tak było na przykład z twoimi słynnymi już rodzinnymi portretami?
AL: Tak właśnie się dzieje, za co jestem wdzięczna. Jeśli chodzi o pierwszy portret, to któregoś dnia po prostu dostałam prośbę o stworzenie rodzinnego portretu urodzinowego. Obrazek spodobał się na tyle, że później zrealizowałam ich jeszcze kilka dla rodziny portretowanych i ich znajomych. Wrzuciłam te prace do internetu i od tamtego czasu powstało już całkiem sporo portretów. Chociaż ostatnio wyczerpała się dla mnie ta forma, na razie nie przyjmuję już takich zamówień. Nie jestem pewna, czy w przyszłości wrócę do tego typu ilustracji, ale wciąż cieszę się na myśl o portretach, które mogły zaistnieć.
MS: A czy doczekałaś się już swojego rodzinnego autoportretu?
AL: Nie! Jakoś zwykle nie ma czasu na stworzenie czegoś dla siebie. Musiałabym pomyśleć nad tym, co jest dla mnie charakterystyczne. Dużo łatwiej rysuje mi się kogoś. Na pewno mój narzeczony miałby bardzo długie nogi na takim obrazku. (śmiech)
MS: Niedawno na świecie pojawił się twój syn Edek, a ty zostałaś mamą. Jak ci jest w tej nowej roli?
AL: Wszystko wywróciło się do góry nogami! (śmiech)
MS: Mama ilustratorka może pozwolić sobie na urlop macierzyński?
AL: Oprócz tego, że jestem freelancerką, pracuję też jako graficzka, więc w tym wymiarze byłam na urlopie macierzyńskim. W tym okresie zrobiłam kilka większych projektów, na przykład ilustracje do wspomnianego kalendarza gdańskiego, i mniejszych – jak etykiety na wino i pewnie coś jeszcze, o czym nie pamiętam. W pewnym momencie wyobrażałam sobie, że wieczorami będę mogła dużo nadgonić, jednak rzeczywistość okazała się inna, przez co każde zlecenie stawało się sporym wyzwaniem. Nadal mam mało czasu na własną pracę, ale chyba tak już po prostu jest w pierwszych latach z małym człowiekiem. Ten czas przyniósł mi jednak wiele nowych przemyśleń i pozwolił nabrać dystansu do mojego dotychczasowego trybu pracy i życia. Nie czuję, że coś mi odbiera – raczej daje nową perspektywę. Czuję też, że mogę wykorzystać go na spróbowanie czegoś nowego – bez presji i oczekiwań, które zwykle sobie narzucałam.
MS: A czy nadal twoim marzeniem jest ilustrowanie książek dla dzieci?
AL: Tak, zilustrowanie jakiejś dłuższej formy to dalej moje ogromne marzenie! Mogłaby to być książka dla dzieci lub utwór dla dorosłych, książka obrazkowa, tomik poezji. Chodzi za mną historia o lesie i potworach…
MS: Teraz, kiedy Edek jest na świecie, to marzenie nabrało chyba jeszcze większej mocy?
AL: No właśnie, wszystko jest przed nami! Ostatnio ogromnym zainteresowaniem cieszą u nas się Wierszyki bliskościowe, zilustrowane przez Joannę Bartosik. Dla mnie wyszukiwanie interesujących książek dla dzieci to ogromna radość. Niedawno trafiłam na Imieninową przygodę, zilustrowaną przez Olgę Siemaszko, i ten świat całkowicie nas zauroczył.
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego.