Podróżnik do wynajęcia

Ilustracja: Adam Kosik
Ilustracja: Adam Kosik

W dzieciństwie wierzyłem, że trzymamy jajka w lodówce, ponieważ w cieple wyklułyby się z nich kurczaki. Kiedy miałem osiem lat, ukradłem jedno i schowałem pod poduszką. Przez kilka kolejnych nocy zasypiałem – na rozkładanym fotelu, jednoosobowym i w kolorze zgniłej trawy – głaszcząc gładką skorupkę. Starałem się nie wiercić mimo gorąca i duchoty. Są takie momenty, kiedy leży się nieruchomo w ciemności i jedynie ledwo słyszalne oddechy innych domowników są dowodem, że świat nie odchodzi po zgaszeniu światła. Dla mnie tym dowodem było również trzymanie w delikatnym uścisku kremowego jajka. Przykładałem je do ucha. Mógłbym przysiąc, że słyszałem bicie małego ptasiego serduszka. Szeptałem o nauce latania. O siadaniu na moim ramieniu. Chciałem, żeby pisklę nauczyło się powtarzać po mnie słowa. Mieliśmy się przyjaźnić.

Nie minął tydzień, a jajko pękło. Obudziłem się z lepkim żółtkiem rozsmarowanym we włosach. Zdążyło usztywnić ich kosmyki na kształt rogów. Młodszy brat śmiał się, dotykając czubka mojej głowy, kiedy zdrapywałem skorupki z poduszki. Było mi przykro. Zabiłem swojego przyjaciela, zanim zdążył się narodzić.

Przed naszym domem stała ławka. Drewniane oparcie wypaczyło się od deszczu i śniegu, a ledwo widoczna farba wyblakła. Łuszczyła się na metalowych poręczach. Moim ulubionym zajęciem było łuskanie rdzawych płatków. Opadały jak strupy na kępy trawy rosnące pod ławką, barwiąc je na brązowo.

Na ławce siadałem prawie codziennie po powrocie ze szkoły. Niezależnie od tego, czy przed garażem stała czy nie stała skoda ojca. Jeśli wrócił wcześniej z pracy, chciałem, żeby najpierw wypił swoje pierwsze piwo. Dopiero wtedy mogłem wejść do domu. Gdy wracał później, już od momentu, gdy wysiadał z auta, wiedziałem, że się napił.

W styczniu, kiedy zima bywa najgorsza, a ja obchodzę swoje urodziny, zgarniałem rękawiczką śnieg z ławki i kładłem na niej plecak, siadając, wtulony w ciepło szala, czapki, kurtki i własnego oddechu. Byłem najniższy w klasie, a moje nogi zwisały z ławki, ponieważ jeszcze do niej nie dorosłem. Na tej ławce pewnej wiosny pszczoła użądliła moją mamę. Próbowała ją wyciągnąć z piwa, gdzie owad wpadł zwabiony zapachem chmielu. Na tej ławce wreszcie widziałem pierwszą jaszczurkę grzejącą się w letnim słońcu. Uciekła, zostawiając suchy w dotyku ogon, który zakopałem w puszcze w rogu ogródka. Na tej ławce wypuszczaliśmy z bratem koniki polne, żeby się ścigały, a one uciekały, szukając wolności, więc trzeba było je łapać ponownie do słoików, skradzionych z kartonów na strychu. W pokrywkach wybijaliśmy gwoździami małe otwory. Wszystko potrzebuje powietrza. I ciepła.

Ławka była punktem obserwacyjnym wyspy mojego dzieciństwa. Widać z niej było dwie równoległe drogi wysypane żużlem. Ta bliższa łączyła się z wjazdem na podwórko, które dzieliliśmy z domem naprzeciwko. Między czarnymi pasmami dróg wybrzuszała się zieleń dzikich drzew śliwkowych i krzewów bezowocowych. Z tych pierwszych zrywało się śliwki, niedojrzałe i zielone, by się nimi obrzucać w wojnach bez ofiar, które zna tylko dzieciństwo. Gdy dojrzewały, stawały się miękkie, ze słodkim miąższem i lepkim sokiem. Na zakończenie meczy rozgrywanych na boisku, zamiast po naboje i granaty, oba zespoły sięgały po swoje nagrody. Zwycięzcy za sukces, a przegrani w ramach pocieszenia. Nikt nie spisywał wyników. Nagrody obu zespołów pochodziły z tych samych drzew i smakowały tak samo.

W zimę, tracąc czucie w zmarzniętym nosie i wycierając go o mokrą rękawiczkę, cieszyłem się spokojem śniegu. Zrównał to, co było bliskie i odległe. Żadne drogi ani płoty niczego nie dzieliły. Mógłbym ruszyć tak daleko, jak sięgał wzrok. Przekroczyć granicę wsi na rzece Bacha. Jeśli skuł ją lód, sprawdziłbym wreszcie, czy pod mostem naprawdę żyją trolle, czy to może tylko echo odpowiada na wołania.

Nigdzie się jednak nie ruszyłem. Czekałem na powrót ojca. Zimą, kiedy dni kończą się szybciej, ciemno robiło się już o szesnastej. Światło z kuchni padało przez okno za moimi plecami i kładło na ziemi cień mojej głowy w kapturze, wyglądający jak tobołek. Zasnąłem i nie zauważyłem, jak czas szybko przekoziołkował w przód.

Skoda stała przed garażem, a okno kuchenne było zasłonięte.

Wstałem zesztywniały i z nogami jak z kamienia, z głową, w której szumiało. W śniegu stawiałem ostrożne kroki. Obejrzawszy się, widziałem świetliste ślady, które zostawiałem za sobą. Nagłe podmuchy zmiatały je i porywały w mrok. Wystraszony, naparłem całym ciałem na klamkę. Ześlizgiwała się, ale w końcu udało mi się ją nacisnąć. Wiatr nie był najsilniejszy tego dnia, a i tak wyrwał drzwi i obił je o ogranicznik. Gdy udało mi się je zatrzasnąć, zagubiłem się przez chwilę w ciemnym i dusznym przedsionku. Po prawej wymacałem szafkę na buty i znajdujący się nad nią włącznik. Pstryknąłem, ale nic się nie stało. Skłóceni z moją rodziną sąsiedzi ponownie wykręcili żarówkę. Zrobiłem dwa kroki do przodu, macając przestrzeń rękoma. Za szafką wisiała przybita do framugi gruba zasłona. Podwinąłem ją i uśmiechnąłem się z ulgą, widząc światło w dziurce od klucza. Wpadłem przez drzwi do kuchni, tracąc przytomność, jakby zimno w ostatniej chwili porwało jej strzęp wraz z resztką ciepła mojego ciała.

Następny tydzień spędziłem w łóżku chory. Wydawało mi się, że się unoszę nad sobą. Widziałem rodziców, choć każde z nich w tym czasie przebywało w pracy z dala od domu. Brat siedział w pokoju obok z ciocią, która miała się nami opiekować. Oglądali bajki w telewizji.

Nitka ciepłego światła ulatywała z pępka „mnie-leżącego”. Łączyła się ze „mną-unoszącym się”. Byłem tym ciepłem i oddalałem się od ciała, sinego i coraz bardziej pustego. Machałem rękoma jak tonący. Krzyczałem, wzywając pomocy. Nikt tego nie słyszał. Sam nie słyszałem swojego głosu, nie czułem oporu w rękach.

Pod głową „mnie-leżącego” kręciło się kurczę o złotym upierzeniu. Dziobało mnie w ucho, wspięło się na nos i usiadło na czole. Tam zwinęło się w kulkę ciepłego światła. Wniknęło we mnie. Obudziłem się i choć całe ciało mnie bolało, czułem wewnętrzne ciepło, które, jak mi się wydawało, straciłem na zawsze.

Grzegorz Reiwer

Grzegorz Reiwer

Pisarz i scenarzysta. Student na kierunku sztuka kreatywnego pisania na Uniwersytecie Gdańskim. Autor opowiadań, między innymi Puste noce (magazyn „Histeria”, antologia Wszystkie kręgi piekła. Antologia horroru, Phantom Book, 2022), Spławik (magazyn „Szorty”). Redaktor zbioru opowiadań wydanego przez Mafię Literacką. Laureat wyróżnień za opowiadania w konkursach im. Wolfkego oraz im. Krystyny Kwiatkowskiej. Za opowiadanie Podróżnik do wynajęcia otrzymał III nagrodę w konkursie Instytutu Literatury „Snuj Story”. Od 2017 roku prowadzi w Sopocie warsztaty twórczego pisania; organizował też amatorskie grupy pisarskie w Gdyni, Gdańsku i Pucku. Recenzent wewnętrzny, a także certyfikowany redaktor merytoryczny PTWK.

Adam Kosik

Adam Kosik

Z wykształcenia architekt krajobrazu, z zawodu ilustrator. Najbardziej inspiruje go architektura i kontekst, w którym znajduje się człowiek. Charakter rysunków wydobywa za pomocą zdecydowanej kolorystyki, która nie odnosi się bezpośrednio do rysowanych obiektów, lecz jest raczej próbą znalezienia kompromisu między dosłownością architektury a ilustracyjną fantazją.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Przeżyłem epidemię Przeżyłem epidemię Przeżyłem epidemię
Paweł Radziszewski

Przeżyłem epidemię

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)