Nostalgia i nowoczesność

Ada Zielińska, fot. Patryk Hardziej
Ada Zielińska, fot. Patryk Hardziej

Ada Zielińska, ilustratorka i projektantka graficzna, pracuje w różnych stylach, łącząc nowoczesność z nostalgią za latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi XX wieku. Choć większość swojej twórczości realizuje w środowisku cyfrowym, to ceni techniki analogowe i korzysta z nich, gdy tylko nadarza się okazja. Ukończyła studia licencjackie w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na Wydziale Architektury Wnętrz oraz studia magisterskie w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku na Wydziale Grafiki, gdzie obecnie wykłada. Pracowała dla takich marek i instytucji jak Adobe, Netflix, Levi’s, „New Scientist Magazine” czy Muzeum Narodowe w Gdańsku.

Maja Sitkiewicz: Masz ulubiony gwiazdozbiór?

Ada Zielińska: Mam, to gwiazdozbiór Kasjopei. Kiedy jako dziecko wychodziłam zimą o szóstej rano do szkoły, to zawsze najpierw zadzierałam głowę do góry i szukałam na ciemnym niebie charakterystycznej dla Kasjopei litery W, w którą układa się część gwiazd tego gwiazdozbioru.

MS: Pytam o to, ponieważ kosmos odgrywa w twojej twórczości ważną rolę. Fascynacja nim wyraźnie odciska się na twoich projektach – w formach, figurach, kolorach. Skąd się wzięła?

AZ: Kolory i formy dobieram dość intuicyjnie. To wychodzi ze mnie zupełnie naturalnie i nie jest zaplanowane. Ale masz rację, też widzę w mojej twórczości pewną powtarzalność motywów, które można odnieść właśnie do kosmosu. Myślę, że składa się na to wiele czynników; z pewnością przyczynia się do tego także moja dziecięca fascynacja rozgwieżdżonym niebem.

MS: A marzyłaś kiedyś o podróży w kosmos?

AZ: Oczywiście! Lot w kosmos i zobaczenie bezmiaru wszechświata byłyby czymś niezwykłym. Kojące jest dla mnie oglądanie gwiazd w naturalnym środowisku, na przykład gdzieś poza miastem, gdzie panuje zupełna ciemność, a widoczności nic nie zakłóca. Takie rozgwieżdżone niebo najbardziej oddziałuje na moją wyobraźnię. To niesamowite, że może ono wyglądać zupełnie inaczej w zależności od tego, w którym miejscu na Ziemi się znajdujemy.

MS: Co jeszcze wyzwala twoją kreatywność?

AZ: Obecnie – odpoczynek. Lubię jednak odpoczywać aktywnie, najlepiej podróżując. To naprawdę otwiera głowę na nowe pomysły. Bardzo ważną rolę w moim życiu odgrywa także muzyka. Z biegiem lat dostrzegam, jak wielki wpływ miała na to, co lubię, co robię i jak tworzę.

MS: Twój gramofon jest więc w stałym użyciu?

AZ: Tak, na pewno się nie kurzy. Tym bardziej że jakiś czas temu wprowadziłam u siebie tak zwaną rutynę pracy. Budzę się wcześnie rano i jedną z pierwszych rzeczy, jakie robię, jest puszczenie płyty winylowej. Dopiero wtedy, kiedy muzyka już się snuje po mieszkaniu, przygotowuję się do pracowitego dnia.

MS: Jakich płyt ostatnio słuchasz najczęściej?

AZ: Bardzo różnych, od King Crimson po Milesa Davisa. Aktualnie odkrywam nowe japońskie brzmienia z płyt, które przywiozłam z podróży do Japonii. Głównie jazz i funk z lat siedemdziesiątych, co otwiera przede mną zupełnie nową, fascynującą przestrzeń muzyczną.

MS: Słuchasz muzyki z płyt winylowych. To ma znaczenie?

AZ: Tak. Muzyka puszczana z winyla ma swój niepodrabialny klimat. Sam moment wybierania konkretnej płyty, wyciągnięcie jej z koperty, ułożenie na talerzu gramofonu, naciśnięcie odpowiedniego guziczka – to jest cały rytuał, zupełnie niespieszny. Kontempluję ten moment.

MS: Czy muzyka ma przełożenie na twój proces twórczy?

AZ: Jest jego niezbędnym elementem. Lubię słuchać muzyki podczas pracy, szczególnie kiedy projektuję – pomaga mi to w koncentracji i wprowadzaniu odpowiedniego nastroju.

MS: W jaki sposób podchodzisz więc do projektowania okładek płytowych?

AZ: Tak jak do każdego innego tematu, z którym się mierzę. Zawsze zaczynam od rozmowy z klientem, bo kluczowe dla mnie jest upewnienie się, że nadajemy na tych samych falach i rozumiemy wzajemne oczekiwania. Lubię pracować z artystami w sposób partnerski, dbam o to, by ich wizja wybrzmiała jak najlepiej. Czasem muszę odłożyć swoje ego na bok i skupić się na tym, co czuje druga osoba, ale jednocześnie filtruję to przez własną wrażliwość. To zawsze stanowi ogromne wyzwanie – bez względu na to, czy chodzi o okładkę płyty, książki czy jakikolwiek inny projekt. Kluczowa jest pierwsza rozmowa, ponieważ to ona wyznacza kierunek dalszej pracy. Później bywa różnie. Czasem już po przesłuchaniu kilku utworów mam pomysł na projekt i wiem dokładnie, co chcę zrobić. Innym razem muszę poświęcić więcej czasu na znalezienie odpowiedniego kierunku. Zawsze staram się jednak przesłuchać całą płytę, aby poczuć klimat i znaleźć sposób na oddanie tego, co artysta chciał przekazać swoją muzyką. Pierwsze zetknięcie się z muzyką zwykle nadaje ton całej późniejszej pracy.

MS: A jak wyglądała współpraca z zespołem Bled, dla którego ostatnio stworzyłaś już drugą okładkę, tym razem do płyty Terra Incognita?

AZ: Była fantastyczna! Wszystko zaczęło się kilka lat temu od zlecenia na zaprojektowanie znaku graficznego i wizytówki. Otrzymałam tak zwany moodboard, czyli tablicę z inspiracjami, i na jego podstawie zaczęłam pracować. Przygotowałam pierwsze projekty, z których jeden został zaakceptowany. Później przeszłam do pracy nad pierwszą okładką, do płyty, której premiera odbyła się w 2021 roku. Pod koniec 2024 roku zostałam zaproszona do stworzenia drugiej okładki, co niejako kontynuowało wcześniej wypracowane przez nas pomysły. Projekt obejmował graficzne opracowanie okładki płyty winylowej i kasety. Kolorystyka została ograniczona do czerni, fioletu oraz srebrnej farby, która subtelnie opalizuje.

MS: Za projekty okładek albumów dla Vae Vistic (Dryf) i Face the Day (Echoes of the Child’s Mind) otrzymałaś dwie nagrody w konkursie Cover awArts, organizowanym przez Decybele Dizajnu. To dla ciebie duże wyróżnienie?

AZ: Zawsze fajnie jest otrzymywać nagrody. A jeśli chodzi o nagrody związane z muzyką, to jest to o tyle przyjemniejsze, że tę moją radość mogę dzielić z zespołem, dla którego stworzyłam okładkę. A to, po pierwsze, daje mi energię i utwierdza w tym, że mogę robić to dalej, po drugie zaś – jest też wyraźnym komunikatem dla osób, które potencjalnie chciałyby z mną współpracować, że to, co robię, jest szerzej doceniane.

MS: Ile już stworzyłaś okładek płytowych?

AZ: Nie jest to jakaś pokaźna kolekcja – do tej pory zrobiłam ich może kilkanaście. W dzisiejszym świecie, niestety, część prac powstaje wyłącznie na użytek cyfrowych kanałów dystrybucji i funkcjonuje tylko w wirtualnej rzeczywistości, więc niektóre okładki nigdy nie zostaną wydrukowane. A ja jestem jeszcze starej daty i lubię tworzyć coś, co jest namacalne, okładki, które fizycznie zaistnieją i będzie można je dotknąć. Takie projekty są najfajniejsze. Choć z drugiej strony możliwości, jakie daje internet, i fakt, że dzięki niemu moje prace docierają do większego grona odbiorców, też są nie do przecenienia.

MS: Jesteś starej daty i lubisz, jak powiedziałaś, „tworzyć coś, co jest namacalne”. Czy to znaczy, że jesteś sentymentalna? Odczuwasz nostalgię za przeszłością?

AZ: Może trochę? Nostalgia kojarzy mi się przede wszystkim z dzieciństwem, z czymś, co ostało się w mojej pamięci… To może być jakiś smak, zapach, poczucie spokoju i czegoś przyjemnego. Nawet muzyka, o której tyle rozmawiamy, ma dla mnie taki nostalgiczny rys. Moi rodzice kolekcjonowali płyty i słuchali dużo muzyki. Kojarzy mi się więc ona z domem rodzinnym, z czymś, do czego chętnie wracam myślami i co twórczo oddziałuje na mnie do tej pory. Z nostalgią łączyłabym też szukanie przeze mnie bodźców w starych projektach.

MS: No właśnie, w twoich pracach wyraźnie widać wpływ lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych.

AZ: Odkąd pamiętam, inspirowała mnie ówczesna moda, architektura. Estetyka tamtego okresu jest mi bliska i wizualnie bardzo mi odpowiada. Nie chciałabym jednak żyć w tamtych czasach. Mam świadomość, że ich rzeczywistość była trudna. Dla mnie istotny jest wyłącznie aspekt wizualny. Choć to, że moje prace nawiązują do tego okresu, uważam za zupełny przypadek, bo nigdy świadomie nie wykorzystywałam tych motywów. Musi to po prostu gdzieś we mnie głęboko siedzieć i czasem przejawia się w moich projektach.

MS: Znajduje też odzwierciedlenie w twoim stylu, w tym, jak się ubierasz.

AZ: To akurat bywa zamierzone. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte są dla mnie ogromnym źródłem modowych inspiracji. Lubię ten swobodny charakter, który zresztą czuć także w muzyce tamtych lat. Ówczesna moda, przefiltrowana przez współczesną wrażliwość, to coś, w czym zdecydowanie się odnajduję. Bardzo cenię rzeczy z duszą, być może dlatego, że jako dziecko uwielbiałam przeglądać skórzane torebki moich babć i ubrania mamy. Zresztą część z nich do dziś wypełnia moją szafę.

MS: Stare magazyny, które zbierasz, jak „Ty i ja” czy „Projekt” (pochodzące z tego okresu), są dla ciebie kopalnią nowych pomysłów?

AZ: Fascynacja tymi starymi magazynami bierze się z ich unikatowości. Większości z tych rzeczy nie znajdziemy w internecie. Są dostępne tylko w formie drukowanej i to w ograniczonej liczbie. Dla mnie wartością jest to, że mogę fizycznie obcować z tym konkretnym obiektem – że mogę go wertować, wąchać, obejrzeć z każdej strony, zobaczyć, jaki był druk, jaki papier itd. Poza tym w „Projekcie”, w „Ty i ja” czy w innych ówczesnych magazynach – nie tylko polskich – jest mnóstwo graficznej treści, co ma dla mnie ogromne znaczenie. To jest wielka kopalnia wiedzy i inspiracji!

MS: To fakt. Można tam znaleźć wiele perełek. Doskonała jest między innymi okładka Jana Młodożeńca przedstawiająca ostre różowe tło, postać kobiety i słowo „Pa” w dymku w kształcie serca albo – zupełnie inna w charakterze i formie – okładka Romana Cieślewicza z sierpnia 1967 roku. Też masz swoich faworytów?

AZ: Chyba nie mam ulubionych. Po prostu lubię to, jak te magazyny prezentują się całościowo. Ale okładkę Cieślewicza, o której wspomniałaś, też bardzo lubię. To była jedna z pierwszych, którą miałam w swojej kolekcji.

MS: Zresztą to nie jedyna twoja kolekcja. Posiadasz też sporą domową biblioteczkę, pełną inspirujących tytułów książkowych.

AZ: Kolekcjonuję książki branżowe i albumy, wspólnie z moim mężem Patrykiem [Hardziejem] zgromadziliśmy ich całkiem pokaźny zbiór. Korzystamy z nich na co dzień w pracy. Nawet jeśli niektóre są używane sporadycznie, to ich obecność zdecydowanie ułatwia proces twórczy i pomaga systematyzować wiedzę o projektowaniu. W kolekcji jest kilka książek, które miały duży wpływ na kształtowanie mojej wrażliwości plastycznej. Jedną z nich jest Człowiek i jego znaki Adriana Frutigera. Poznałam ją jeszcze podczas studiów na architekturze wnętrz. To idealna pozycja, by zrozumieć język wizualny, który nas otacza, a jednocześnie skarbnica wiedzy historycznej podanej w przystępny sposób. Moją absolutnie ukochaną książką jest Herb Lubalin: American Graphic Designer. To nie tylko biografia Lubalina, ale też obszerny przegląd jego dorobku: od okładek magazynów i plakatów po znaki graficzne i typografię w każdym możliwym wydaniu. Tych istotnych dla mnie książek jest wiele i mogłabym opowiadać o nich godzinami, jednak najważniejsze są te, które zaprojektował Patryk. Katalog z II Ogólnopolskiej Wystawy Znaków czy książka o Karolu Śliwce to pozycje, które według mnie powinny się znaleźć w biblioteczce każdego projektanta.

MS: Wspomniany już Jan Młodożeniec – wybitny autor ponad czterystu plakatów, okładek książkowych, ilustracji, rysunków – powiedział kiedyś: „Plama barwna będzie często lepszym plakatem niż drobiazgowo wyrysowany motyw. Skrót, lapidarność. Nowe formy, nowe pomysły wbrew monotonii i rutynie”. Czy ta zasada nie przyświeca i tobie?

AZ: Być może. Jednak na początku mojej edukacji artystycznej, a kształciłam się w tym kierunku już w liceum plastycznym, nie do końca rozumiałam Polską Szkołę Plakatu. Myślę, że im jestem starsza, tym coraz lepiej zaczynam ją pojmować. Mam świadomość tego, że często mniej znaczy więcej, a prosty symbol czy znak – nawet na plakacie – może nieść ze sobą dużo większy ładunek emocjonalny niż piękna, skomplikowana ilustracja. Sięgam więc od czasu do czasu po proste rozwiązania, odważniej bawię się wizualnie wyłącznie kolorem. Niejednokrotnie wystarczy połączyć dwie barwy czy formy, by zrodziło się jakieś interesujące napięcie.

MS: Na jakiej zasadzie łączysz ze sobą kolory?

AZ: Najbardziej pociąga mnie szukanie kolorystycznych połączeń w naturze. Obserwacja przyrody jest dla mnie kluczowa. Mogę podpatrywać, jak kolory na siebie oddziałują, kiedy rodzi się między nimi jakieś napięcie, dlaczego jeden z drugim świetnie się łączą. Myślę, że lata nauki i pracy w zawodzie – a co za tym idzie, także obserwacji – sprawiły, że często dobór barw przychodzi mi już intuicyjnie.

MS: Opowiedz, proszę, od czego zaczynasz pracę nad projektem.

AZ: Jeżeli jest to wyłącznie ilustracja bez tekstu, to najpierw zabieram się za szkice, następuje burza pomysłów, która znajduje swoje odzwierciedlenie w moim szkicowniku. Często rozrysowuję się na luźnych, czystych kartkach, które dopiero później wklejam do zeszytu, aby nie zgubić żadnego pomysłu. Na początku to wszystko jest bardzo chaotyczne. Później przechodzę do bardziej zaawansowanego szkicowania. Taki szkic na brudno robię na tablecie albo na komputerze i dopiero wtedy przechodzę do dalszej pracy.

Jeśli chodzi o pracę z tekstem, to wygląda to trochę inaczej. Zazwyczaj mam pewne ramy, w których mogę się poruszać. Tak naprawdę nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie, bo każde zlecenie jest inne i każde jest wyzwaniem, do którego staram się podchodzić indywidualnie.

MS: Jesteś autorką wielu plakatów. Niektóre z nich można było zobaczyć w jednym miejscu na wystawie w Plenum Space. Wisiały jeden obok drugiego na ścianie o wymiarach cztery na cztery metry. Imponujący dorobek, jak na jeszcze dość krótki staż zawodowy.

AZ: Moimi pierwszymi zleceniami związanymi z branżą muzyczną były właśnie plakaty. Działo się to jeszcze w czasie, gdy studiowałam architekturę wnętrz w warszawskiej ASP. Robiłam wtedy plakaty do niszowych koncertów odbywających się w domach w ramach kameralnego projektu „Sofar Sounds Warsaw”. Przy tej okazji przetestowałam różne techniki i narzędzia projektowe.

MS: Czy są tacy plakaciści, którzy mieli na ciebie duży wpływ?

AZ: Na pewno moim odkryciem były prace Ryszarda Kiwerskiego, malarza, grafika i plakacisty, urodzonego w 1930 roku. Jego prace są niezwykle świeże i współczesne, mają w sobie coś intrygującego, co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Jeśli chodzi o polskich twórców, to lubię też Wojciecha Zamecznika – zarówno jego plakaty, jak i zdjęcia. Jego twórczość jest szalenie pobudzająca. Nieustannie zachwyca mnie również twórczość amerykańskiego grafika i typografa Herba Lubalina, który tworzył niezwykłe typograficzne formy. Pamiętam dobrze jego znak „Families”, gdzie litery „i”, „l”, „i” wizualnie tworzą rodzinę. Lubalin dorobił im tylko główki. Ta niewielka, a zarazem błyskotliwa zmiana wystarczyła, by opowiedzieć całą historię tego przedsiębiorstwa. Według mnie to ogromna sztuka: tworzyć znaki graficzne w ten sposób.

MS: Typografia to kolejna rzecz, która w plakacie jest szalenie istotna. Na twoim Instagramie można było obserwować, jak rozrysowujesz poszczególne litery alfabetu. To był spontaniczny projekt?

AZ: Ten projekt nazywa się „36 Days of Type” i zrzesza ludzi z całego świata. Polega na tworzeniu nowej litery każdego dnia. Kilka lat temu podjęłam to wyzwanie i faktycznie stworzyłam całą bazę liter. Przy drugim podejściu potraktowałam zadanie jako pretekst do przetestowania nowych markerów. Pracując non stop przy komputerze, łatwo zatracić tak potrzebny w rysunku luz. Projekty tych liter nie są więc idealne, ale nie o to mi zupełnie chodziło. Pokazywanie własnego procesu twórczego może prowadzić do świetnych efektów. W moim przypadku po kilku latach odezwała się firma, która zamówiła u mnie literniczy mural w podobnym stylu. Ta z pozoru zwykła zabawa w szkicowniku zaowocowała świetnym zleceniem.

MS: Działasz pod własnym nazwiskiem, ale także w ramach duetu twórczego, w którym tworzycie projekty razem z Patrykiem. Jak wygląda u was tak zwany podział obowiązków?

AZ: Głównie – mniej więcej w osiemdziesięciu procentach – pracujemy osobno, ale lubimy też łączyć siły przy większych projektach, takich jak Gdynia Design Days. Mamy podobne wyczucie estetyki i dogadujemy się bez problemu. Oboje doskonale wiemy, że jeżeli za długo siedzimy nad projektem, to możemy czegoś nie zauważyć – i druga para oczu jest w stanie bardzo pomóc i wnieść nowe spojrzenie do projektu.

MS: Praca z życiowym partnerem zdaje więc u was egzamin?

AZ: Tak, zdecydowanie. Współpracujemy ze sobą i żyjemy razem już od wielu lat i bardzo to lubimy. U nas taka zdrowa symbioza się sprawdza. Oboje mamy wspólne cele i tworzymy dobrze działający organizm.

MS: Jeden z twoich ulubionych projektów także zrobiliście wspólnie. Inspiracją do jego stworzenia była podróż – wyprawa na Wyspę Wielkanocną i odkryte tam piktogramy i petroglify. Tak powstała wystawa Island, która okazała się jednak czymś niestandardowym zarówno dla ciebie, jak i dla Patryka, jeśli chodzi o środki wyrazu.

AZ: To była niezwykła podróż! Gdy już dotarliśmy do celu, uderzył nas niesamowity klimat tamtego miejsca. Lotnisko, które powstało pod koniec lat sześćdziesiątych, nie przeszło chyba żadnej modernizacji, co ma swój ogromny urok. Wszystko na wyspie jest maksymalnie autentyczne – nie ma tam wieżowców, a domy są zazwyczaj drewniane. Zobaczyłam posągi, które pamiętałam ze zdjęć, piktogramy i petroglify, które są nadal obecne w życiu codziennym. Ludzie zdobią nimi na przykład elewacje domów. Bardzo popularny jest petroglif przedstawiający człowieka-ptaka, tzw. tangata manu. Wiąże się z nim legenda, tytuł człowieka-ptaka nadawano zwycięzcy rytualnych zawodów, które odbywały się na wyspie aż do końca XIX wieku. Polegały one na zdobyciu pierwszego w danym roku lęgowym jaja rybitwy. Przedstawiciele poszczególnych klanów musieli przepłynąć wpław z Wyspy Wielkanocnej na pobliską wysepkę, wyjąć jajo z gniazda, wrócić i wręczyć je prowadzącemu uroczystości. Wygrana zapewniała rodzinie wyłączność na zbieranie jaj. Zawody były niebezpieczne, a wielu zawodników ginęło. W 1888 roku zakazano tego zwyczaju, ale pamięć o nim, jak widać, przetrwała w mieszkańcach Wyspy Wielkanocnej. Dziś wciąż znajduje odzwierciedlenie w tamtejszej sztuce. Klimat wyspy był dla nas obojga zupełnie nowym doświadczeniem. To było jak wejście do innego świata. Zrobiło na nas ogromne wrażenie i zainspirowało do stworzenia wystawy. Po powrocie w zupełnie inny sposób przystąpiliśmy do pracy. W zaledwie weekend powstało kilkanaście prac. Malowaliśmy czerwoną i czarną farbą na wielkoformatowych deskach, a do mniejszych formatów wykorzystaliśmy technikę sitodruku. To była dla nas świetna zabawa, rzadko zdarza się nam tworzyć wystawy w takiej formie.

MS: Wasz duet stoi również za ciekawą identyfikacją wizualną Gdynia Design Days 2025. Tematem tej edycji jest rozproszenie. Jak podeszliście do tego tematu?

AZ: Festiwal Gdynia Design Days zawsze ma motyw przewodni, który towarzyszy całej edycji i wokół którego budowane są różne wydarzenia, takie jak wystawy czy warsztaty. Rozproszenie, będące hasłem tegorocznej edycji, dotyka nas w niemal każdym aspekcie życia. Dlatego zdecydowaliśmy się stworzyć język wizualny, który oddaje poczucie fragmentacji. Postawiliśmy – w przeciwieństwie do poprzednich edycji, które były dość kolorowe – na trzy kolory: przełamaną biel, czerń i ostry neonowy akcent zieleni. Całość składa się z rozbitych fragmentów animowanych rastrów, tworzących niepokojącą, zmieniającą się kompozycję. Ponieważ festiwal rusza w czerwcu, wciąż jesteśmy na etapie projektowania poszczególnych materiałów, ale już nie mogę się doczekać, by pokazać całą identyfikację.

MS: Za to ostatnio wreszcie mogłaś się pochwalić realizacją dość niezwykłego projektu: stworzyłaś ilustracje na narty.

AZ: Ze względu na długi proces produkcji niektóre projekty mogą ujrzeć światło dzienne dopiero po kilku latach. Tak właśnie było z kolekcją sześciu ilustracji na narty dla marki Armada Skis – zaprojektowałam je prawie dwa lata temu, a ich premiera odbyła się dopiero niedawno. To jeden z tych wyjątkowych projektów, które pozostaną ze mną na dłużej. Przede wszystkim dlatego, że podczas pracy otrzymałam ogromne zaufanie i pełną swobodę. Tworzenie ilustracji na narty to wyzwanie – nie tylko ze względu na format, ale też elementy mocowań, które mogą zasłaniać fragmenty ilustracji, co trzeba uwzględnić już na etapie szkiców i koncepcji. Świetnym doświadczeniem było także projektowanie elementów typograficznych umieszczonych na nartach. Każda narta to inna opowieść i unikatowy świat. Na żywo prezentują się pięknie, jakość ich wykonania jest znakomita.

MS: Większość twoich prac powstaje w środowisku cyfrowym. Z technikami analogowymi ci nie po drodze?

AZ: Absolutnie jest mi z nimi po drodze! I bardzo bym chciała tworzyć w ten sposób więcej projektów, mam nawet własny stół do sitodruku. (śmiech) Niestety, jak już wpadnie się w taki wir pracy, to zapomina się o tego typu aktywnościach. Bo – nie oszukujmy się – analogowe techniki są niezwykle czasochłonne, trzeba mieć na to czas, przestrzeń, wolny umysł. W ciągu lat przestrzeni na tego typu działania mi jednak ubywa, a nie przybywa.

MS: Wspaniała ilustratorka Ewa Frysztak w rozmowie z Januszem Górskim w książce Ballada o dziewczynie mówiła, że ona bardzo lubi malować, tylko że nie ma na to czasu…

AZ: Coś w tym jest. Z drugiej strony w zawodzie ilustratora czy projektanta cały czas pracuje się manualnie – czy to na komputerze, czy na kartce. To praca i głowy, i ręki. Ale wiadomo – fajnie od czasu do czasu popracować w innymi środowisku: z papierem, z farbą, którą trzeba wymieszać… To zupełnie coś innego.

MS: To też kwestia kreowania własnego twórczego języka. Nikt przecież go nie uczy, ten język każdy artysta wypracowuje sobie sam. I nie jest to łatwe zadanie.

AZ: Na pewno są to ciągłe poszukiwania, sam styl na przestrzeni lat też się przeobraża. Wydaje mi się, że absolutnie kluczowe do znalezienia swojego twórczego języka jest próbowanie sił na wielu polach i wykorzystywanie różnych technik.

MS: A jak odnajdujesz się w zawodzie projektanta graficznego jako kobieta?

AZ: Mam to szczęście, że mój partner bardzo mnie wspiera w tym, co robię. Wiem jednak, że nie zawsze tak jest. Czasami kobiety są w tym zawodzie dyskryminowane. Generalnie jednak czuję, że rola kobiet w ostatnich latach znacznie się wzmocniła.

MS: Mam wrażenie – a ty jesteś tego potwierdzeniem – że dziś ten kobiecy głos wreszcie jest słyszany. Projektantki, graficzki, ilustratorki pracują na swoje nazwisko, na własną markę i coraz więcej nazwisk zyskuje rozpoznawalność. To bardzo cieszy w kontekście tego, że kiedyś – właśnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – mimo że tworzyły, to były niedoceniane i niezauważane.

AZ: To prawda! Współcześnie mamy mnóstwo zdolnych ilustratorek, graficzek i projektantek. Moim odkryciem sprzed kilku lat jest na przykład Cáit McEniff, brytyjska ilustratorka, która do swoich ilustracji i makatek przenosi postaci z folkloru. Zaczynała od tradycyjnej ilustracji, by potem zwrócić się w stronę tkaniny artystycznej. Jest niesłychanie utalentowana, ale przede wszystkim jest cudowną osobą – jak wchodzi, to od razu w pomieszczeniu robi się więcej światła. Przepadam też za ilustracjami Hani Kmieć [https://miastoliteratury.com/aktualnosci/mam-w-sobie-wrazliwosc-na-glupoty/]. Z Hanią chodziłam do tego samego liceum plastycznego w Bydgoszczy, ale ze względu na inny rocznik nie byłyśmy w tej samej klasie. Uważam, że jej prace są wyjątkowe. Na pewno bliska mi jest również twórczość Victorii Skolimowskiej, której ogromnie kibicuję, czy graficzki Martyny Wędzickiej-Obuchowicz, z którą miałam okazję współpracować przy jednym projekcie. Zresztą mnóstwo jest takich dziewczyn! Trudno mi je wszystkie wymienić, ale wszystkim kibicuję i życzę wielu sukcesów.

MS: Ślad kobiet w twórczości ilustratorskiej i projektowej to dla ciebie ważny temat, prawda? To o tym jest twoja praca dyplomowa To musiała zrobić dziewczyna, prezentująca zbiór okładek zaprojektowanych przez kobiety w latach 1952–1989 w wydawnictwie Iskry.

AZ: Wszystko zaczęło się od wizyty u Karola Śliwki, jednego z najbardziej cenionych polskich projektantów. Dzięki mojemu mężowi i jego różnym inicjatywom mającym na celu upowszechnienie wiedzy na temat polskiego designu i grafiki miałam przyjemność poznać pana Karola. Regularnie go odwiedzaliśmy. Jeździliśmy do niego prawie jak w odwiedziny do naszego dziadka. Pewnego razu podczas takiego spotkania spytałam pana Karola, jak to było z kobietami. Projektowały? A on powiedział: „Oczywiście, że były i projektowały!”. Wymienił sporo nazwisk swoich koleżanek i na tym się skończyło. Jakiś czas potem na wykładzie pewnego profesora w gdańskiej ASP usłyszałam, że w polskim projektowaniu kobiet w ogóle nie było, że zajmowali się tym wyłącznie mężczyźni. Wtedy sobie pomyślałam: „No, chyba jednak nie!”. I z tej złości i poczucia niesprawiedliwości postanowiłam poszukać odpowiedzi na własną rękę.

MS: I tak wpadłaś na trop Krystyny Töpfer, naczelnej graficzki Iskier?

AZ: Tak. Po nitce do kłębka natknęłam się na internetowe archiwum wydawnictwa Iskry. Zaczęłam je przeszukiwać nie pod kątem samych projektów, tylko pod kątem kobiecych nazwisk – rok po roku, od samego początku założenia wydawnictwa. Skontaktowałam się też z wydawnictwem i gdy powiedziałam, nad czym pracuję, zaproszono mnie do siedziby Iskier. Oczywiście skorzystałam z tego zaproszenia. Dostałam wówczas zielone światło, by wykorzystać zasoby archiwum do mojej pracy.

Moim głównym założeniem było prześledzenie materiałów i sprawdzenie, jak to faktycznie było z tymi ilustratorkami. Okazało się, że nie było tak źle. W książce przywołuję siedemdziesiąt sześć nazwisk – sporo. A mówimy wyłącznie o jednym wydawnictwie! Z pewnością kobiet ilustratorek było dużo więcej, inne polskie wydawnictwa też musiały je zatrudniać. A nie wiemy o tym, ponieważ nikt tego nigdzie nie opisał. Na początku też nie wiedziałam tego, że w wydawnictwie Iskry to kobieta pełniła funkcję naczelnego grafika, o tym dowiedziałam się później. Stało się to zresztą wspaniałą klamrą całej opowieści.

Z mojej rozmowy z Krystyną Töpfer wynikało, że traktowała tak samo zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Powiedziała jednak, co było przykre, że w kwestii projektu czasem łatwiej obdarzała zaufaniem mężczyznę, bo wiedziała, że on zrealizuje go w terminie. Kobieta, ze względu na różne życiowe sytuacje, nie zawsze mogła to zagwarantować. Wydaje mi się, że wybory dotyczące ilustratorów i ilustratorek często były podyktowane nie talentem, lecz okolicznościami.

MS: Mimo że Krystyna Töpfer pełniła tak istotną wydawniczą funkcję, to nie wiemy o niej zbyt wiele.

AZ: To prawda, była to postać, która – jak na tamte czasy – miała bardzo silny głos i wpływ na wiele ważnych spraw. Jej ojciec, Stanisław Töpfer, był znakomitym grafikiem i projektantem znaków graficznych. Po jego przedwczesnej śmierci to właśnie ona przejęła tę rolę w wydawnictwie. W książce udało mi się opisać historię życia i pracy Krystyny Töpfer. Może kiedyś będzie okazja, aby ją wydać.

 

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego.

 

Maja Sitkiewicz

Maja Sitkiewicz

Dziennikarka i redaktorka. Fanka polskiej ilustracji i książek dla dzieci. Zawodowo związana z portalem Ładne Bebe i wydawnictwem Bernardinum. Mieszka w Gdańsku. @instagram

udostępnij:

Przeczytaj także:

Wyszywanki Wyszywanki Wyszywanki
Małgorzata Żerwe

Wyszywanki

Śmierć potrzebna do życia Śmierć potrzebna do życia Śmierć potrzebna do życia
Justyna Sawicka

Śmierć potrzebna do życia