Rozmowa z Karoliną Ćwiek-Rogalską, autorką Ziem. Historii odzyskiwania i utraty (Wydawnictwo RN, Warszawa 2024), publikowana w ramach cyklu „Lęk przed Niemcem”, który jest próbą zrozumienia, z czego wynika polski brak akceptacji niemieckiej historii dzisiejszych polskich ziem. Jest też próbą zmierzenia się z niemieckim dziedzictwem kulturowym i próbą wpisania go w naszą teraźniejszość. Próbą jego akceptacji.
Stasia Budzisz: Od jakiegoś czasu widzimy w literaturze non fiction próbę opisania wielkiego zbiorowego eksperymentu, który do historii przeszedł pod nazwą Ziemie Odzyskane – próbę mimochodem skutkującą ujednolicaniem jego obrazu. Powstała Odrzania Zbigniewa Rokity (Znak Literanova, Kraków 2023), Niedopolska Sławomira Sochaja (Filtry, Warszawa 2024), ale nie sądzę, że temat został w nich wyczerpany. Przeciwnie, odnoszę wrażenie, że ledwie liźnięty. Podobnie fiaskiem zakończyła się próba nazwania na nowo tego zjawiska. Obie nazwy, które wymieniłam, są w moim przekonaniu chybione i niewiele oddają. Owszem, łączy je doświadczenie i historia ludzi, którzy się na tych ziemiach znaleźli, bo te są w jakiś sposób jednolite, ale mam wątpliwości, czy da się je wrzucić do jednego worka. Jakoś jest tak, że ta cała poniemieckość nie chce dać się ujarzmić, wymyka się językowi. Jak szukałaś języka, żeby opisać swoje – było nie było – rodzinne ziemie?
Karolina Ćwiek-Rogalska: Jestem etnografką i z praktyki wiem, że nikomu nie można narzucać swojego języka, terminów, z którymi się przychodzi z zewnątrz. Jedynym wyjściem jest słuchanie tego, co i jak mówią ludzie. Dopiero kiedy się w nich wsłuchamy, będziemy mogli wychwycić, czy tak samo rozumiemy pojęcia, nawet te, które wydają się nam oczywiste. To region powinien być odnośnikiem dla badacza lub reportera. Czas pokaże, czy na obszarze tzw. Ziem Odzyskanych przyjmą się nowe określenia, takie jak Odrzania. Za to tu i teraz warto zwrócić uwagę na paradoks, który polega na tym, że często mieszkańcy tych terenów wcale nie używają słowa „odzyskane” – bo jeśli powiesz, że są „odzyskane”, to prawdopodobnie powiesz też, że były „wyzwolone”, a nie „zdobyte”. Słowa niosą za sobą konotacje, słownik ziemioodzyskańczy narzuca określone wyobrażenia. Dlatego zdecydowałam się nie określać ziem żadnym przymiotnikiem. To po prostu ziemie. Ważne było też uświadomienie sobie, że mówimy o nich językiem wypracowanym w 1945 roku przez Radę Naukową dla Zagadnień Ziem Odzyskanych. Składała się z ponad stu profesorów różnych dziedzin. Mieli wypracować między innymi terminy na to, co się działo. Podzielili więc przesiedlających się i przesiedlanych ludzi na określone grupy na podstawie kierunków, z których migrowali. Wtedy powstali „repatrianci”, którzy przyjeżdżali ze Wschodu, „reemigranci”, którymi nazywano tych z Zachodu, oraz autochtoni, tych zaś, którzy przybywali z ziem dawnych, terenów, które leżały w granicach Polski przed drugą wojną światową i polskie pozostały, określono „przesiedleńcami”. Rada kreśliła mapy, starała się ponazywać nową rzeczywistość, ale język i tak był spóźniony w stosunku do zachodzących procesów. W jednym z raportów znalazłam wiele mówiący dopisek ołówkiem: „uwagi raczej zbyt późne”, czyli można sądzić, że członkowie rady od początku mieli świadomość, iż nie są w stanie zapanować nad językiem, który obejmie tak dynamicznie zmieniającą się rzeczywistość. Zresztą już w 1948 roku przestaje się określać te tereny Ziemiami Odzyskanymi, zaczyna się mówić o ziemiach zachodnich, potem zachodnich i północnych, ale to średnio się przyjmuje, to nie są poręczne terminy. I tak jest w zasadzie do dziś, nadal posługujemy się tymi samymi określeniami, ubieramy je w cudzysłowy, dostawiamy „tak zwane”, nadal mamy problem, a nie mamy języka.
SB: Podobnie jest chyba z próbą akceptacji tego, że jedna trzecia ziem, które po drugiej wojnie światowej przypadły Polsce, wcześniej należały do Niemiec. Niby to fakt oczywisty, ale Polacy nie potrafią zaakceptować ich niemieckiej historii. Wiesz dlaczego?
KĆR: Nie sądzę, by to była kwestia tylko tzw. Ziem Odzyskanych. Zjawisko dotyczy niemieckości w ogóle, bo to ona nie jest akceptowalna. Wydaje mi się, że wynika to z faktu, iż w polskiej kulturze Niemiec jest kimś wyraźnie innym, kimś nam przeciwstawnym. Po pierwsze, powinniśmy uzmysłowić sobie, że określenie Niemiec oznacza tego, który jest niemy, czyli tego, z którym nie możemy się porozumieć. Po drugie, niemieckość została tak skonfigurowana w naszej historii, że jedna wroga przepoczwarza się w inną, też wrogą. Ta opowieść zaczyna się pod Cedynią, bitwą nie-bitwą z margrabiami, których określamy jako niemieckich, potem mamy Krzyżaków, Prusaków, Kulturkampf, wojnę, korytarz pomorski, nazistów i na końcu rewizjonistów z zachodnich Niemiec. Kiedy istnieje wyraźny inny, w dodatku postrzegany jako groźny, to nie jesteś w stanie zaakceptować prawdopodobieństwa, że on wcale taki nie musi być – ba, że może żyć tuż obok. Mamy wyraźnie ustawiony kierunek dziejów, który jasno mówi, że cała polska historia dąży do tego, by Niemców, wiecznie na nas dybiących, wreszcie pokonać. Stąd na początku ta Cedynia. I zaznaczę dla zasady: mówię tutaj o wyobrażeniu, które nakładamy na naszą historię, o tym, jak się jej uczymy – istnienie tego wyobrażenia wcale nie wyklucza się z tym, że Niemcy wielokrotnie dopuszczali się rzeczy zupełnie okropnych. W takiej perspektywie trudno wyobrazić sobie niemieckiego bohatera, który nie jest wrogiem. Dobrym przykładem może być Emil Wedel, figura „dobrego Niemca”, który dobrym staje się wraz z polonizacją. A już temat polskiego Niemca mamy kompletnie nieprzepracowany.
SB: Poświęcasz temu tematowi w Ziemiach trochę miejsca. Wiąże się on bezpośrednio z motywem recepcji autochtonów, których przybysze zastali na przejmowanych terenach. Ci ludzie często nie radzili sobie z polskim, ale to wcale nie oznaczało, że byli Niemcami, po prostu byli obywatelami III Rzeszy: Krajniacy, Kociewiacy, Kaszubi, Ślązacy i inni. Piszesz, że były przypadki, kiedy przybysze nie potrafili sobie wytłumaczyć, jak to możliwe, że „taki dobry człowiek może być Niemcem”. Jak to wyglądało?
KĆR: Czytając źródła, często nie można mieć pewności, czy osoby określane jako autochtoni to Niemcy, którzy pozostali na włączonych do Polski terenach, czy osoby nieutożsamiające się z niemieckością, tutejsi. Z opowieści tych, którzy mieli z nimi kontakt w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, wiem, że milczeli na temat wojny. Z kolei z archiwów, że na początku polska administracja musiała sobie z nimi jakoś poradzić – znowu: wrzucić do jakiejś szuflady. Przybysze spodziewali się spotkać Niemców, ale na miejscu okazywało się, że owszem, są Niemcy, ale nie tylko, bo są też ci inni, którzy nijak do niemieckości im nie pasują. Nowa władza, która szerzyła mit słowiańskości tych ziem, z jednej strony ich potrzebowała, by udowodnić swoją tezę, że gdzieś tu w takiej czy innej formie przetrwała polskość, ale z drugiej uruchomiła wobec nich aparat represji. Trafiali więc do obozów, weryfikowano ich narodowościowo, zmuszano do podpisywania lojalek. Z jednej strony mogli mówić po niemiecku, ale być katolikami, więc co z nimi zrobić – wysiedlić czy kazać zostać? Z drugiej – mogli mówić po polsku, ale być ewangelikami. Ich polszczyzna mogła też mieć wyraźny akcent. Powstało wtedy określenie „Polak za 25 złotych”, bo tyle trzeba było zapłacić za stawienie się przed komisją weryfikacyjną, która decydowała, czy ktoś jest Polakiem czy nie. Niezależnie od zaświadczeń autochtoni budzili nieufność u przyjezdnych, z kolei wielu tutejszych szybko rozczarowało się taką polskością i nowymi osadnikami.
SB: A byli jeszcze żołnierze…
KĆR: No właśnie. Pierwszym większym miastem, do którego weszli w pomorskiej części tzw. Ziem Odzyskanych, był Złotów. W Ziemiach opisuję, jak w latach siedemdziesiątych lokalny dziennikarz podczas wywiadu próbował wyciągnąć z weteranów opowieść o tym, jak to było, kiedy wkroczyli na te „odwiecznie polskie ziemie” i spotkali tam pierwszych Polaków. Pytał o emocje, ale panowie unikali tematu. Mówili, że było ciemno, że się spieszyli, że nie pamiętają. Ta scena bardzo mocno pokazuje, że kryje się tam drugie dno, coś, na co – znowu – nie ma adekwatnego języka. To historia, którą trzeba by było odkurzyć i opowiedzieć na nowo.
SB: Złotów to Krajna. Wiemy, co się tam działo podczas „wyzwolenia” i zaraz po nim?
KĆR: Mamy świadomość, co działo się wraz z przejściem Armii Czerwonej. Ale potem, jeszcze w 1945 roku, powstał obóz, do którego wsadzano Krajniaków po to, by swobodnie konfiskować ich mienie. Mamy na ten temat świadectwo jednego z pierwszych burmistrzów Złotowa, który przed wojną był członkiem Związku Polaków w Niemczech. Przez pierwsze pół roku działalności obozu nikt nie prowadził żadnej dokumentacji, a kierowały nim bardzo podejrzane osoby. Zachowały się wspomnienia niemieckiego dziennikarza Ericha Hoffmanna, który po wojnie został zaliczony do antyfaszystów i mógł zostać w Polsce. Pisał, że złotowscy Krajniacy czekali na Polskę. W czasie wojny byli prześladowani przez reżim faszystowski, wielu z nich zginęło, a potem przyszła Polska i zorganizowała im obóz. Zwozili do niego również Kaszubów, Warmiaków, Mazurów, potem trafiali tam i ci, którzy wracali z wojny, czyli byli żołnierze Wehrmachtu, często też ci wcielani do niego siłą.
SB: Jak się okazuje, powojnie to ciężki czas nie tylko dla ludzi, ale też, paradoksalnie, dla przedmiotów. Im też poświęcasz wiele miejsca w książce. Ludzie z szeroko pojętego „stąd”, czyli autochtoni, dla których niemieckość była oczywistością, czyli czymś, z czym codziennie obcowali, lubią megalomańsko do dziś opowiadać o tym, że przychodziły bose Antki z Polski i dziwiły się posrebrzanym sztućcom, porcelanowym talerzom czy nowoczesnej technologii, z którą nie potrafili sobie poradzić. Wszystko to stało się nagle poniemieckie. Poniemieckie – czyli w zasadzie jakie?
KĆR: Kategoria poniemieckości jest niezwykle interesująca. Z wykształcenia jestem nie tylko etnografką, ale też bohemistką i badania do doktoratu prowadziłam w Czechach, w niewielkiej przygranicznej gminie, z której Czesi wysiedlili Niemców po wojnie. Kiedy zaczynałam badania, byłam przekonana, że szybko znajdę z nimi wspólny język, bo sama pochodzę z poniemieckiego. Okazało się jednak, że tam nie używało się ani takiego określenia jak nasz „szaber”, ani nie mówiło, że coś jest „poniemieckie”. Coś, co zostało po Niemcach, nie jest opisywane takim przymiotnikiem. Mówi się o tym „przedwojenne” albo w ogóle się tego nie określa. „Poniemieckie” – czy inne istniejące w polszczyźnie słowo: „pożydowskie” – jest charakterystyczne dla naszego języka. To tak, jakby polszczyzna miała zdolność do pozbawiania prawa do posiadania. „Poniemieckość” jest więc typowo polskim zjawiskiem. Mamy zatem proste wyobrażenie: były w domach jakieś rzeczy, ludzie je zabrali i sobie przywłaszczyli. A to wcale nie takie proste. Jeśli uważnie przyjrzymy się tej kategorii, to zobaczymy, że ona nawet nie wymagała, żeby „poniemieckie” było wcześniej faktycznie „niemieckie”. Wynikało to też z praktyk nowych władz. Z jednej strony zastanym majątkiem próbowano jakoś zarządzić: prowadzono spisy wyposażenia fabryk, domów czy warsztatów rzemieślniczych, potem te przedmioty magazynowano, rozdysponowywano czy sprzedawano. Problem polegał na tym, że tak rozumiana poniemieckość sprawiła, że znikła ta nasza święta granica między tym, co prywatne, a tym, co publiczne. Nagle wnętrza prywatnych domów stawały się otwarte, a wyciągnięte z nich przedmioty zaczynały krążyć w sferze publicznej. Przyczynił się do tego i szaber, bo on wprawił przedmioty w ruch, często zanim jeszcze przybyli osadnicy zdecydowani mieszkać na tzw. Ziemiach Odzyskanych. A szabrowali wszyscy: żołnierze radzieccy, ci osadnicy, którzy chcieli zostać, i ci, którzy chcieli wyjechać, urzędnicy i władza. Nawet Niemcy, którzy nie wyjechali. W tej rozszczelnionej rzeczywistości szaber był na porządku dziennym. Świetnie jest to pokazane w Samych swoich, naszym polskim filmie-kluczu, który do dziś zarządza zbiorową polską wyobraźnią. Jest tam scena, kiedy Witia jedzie na szaberplac kupić kota. Przywozi go do domu w klatce na ptaki. To pokazuje dokładnie świat, w którym nic do siebie nie pasuje, całkowicie wywrócony do góry nogami.
SB: Sama rosłaś na poniemieckim. To była twoja codzienność. Ile czasu sobie to uświadamiałaś?
KĆR: W naszej rodzinie nie ukrywało się, że jesteśmy „skądś”, czyli z miejsca, z którego przyjechali moi dziadkowie, ale jednocześnie jesteśmy „stąd”, czyli z Wałcza. Zawsze jednak były jakieś elementy, które mi nie pasowały do układanki. Na przykład na Wielkanoc chodziłam zrywać barwinek z poniemieckiego cmentarza, ale przecież nie mogłabym tego robić na polskim cmentarzu. Istniała więc jakaś różnica między jednym a drugim. Na poniemieckim można bezkarnie zrywać zioła, z polskiego nie można zabrać nic. To sprawia, że nagle potykasz się o bardzo proste zasady, organizujące twoją rzeczywistość, i zaczynasz pytać: dlaczego?
SB: Sławomir Sochaj w Niedopolsce pisze o przedmiotach, które padły łupem czegoś, co można by nazwać szabrem instytucjonalnym. Mowa między innymi o cegłach na odbudowę stolicy i o dziełach sztuki, które zostały przejęte przez konstytuującą się nową Polskę i nigdy już nie wróciły na miejsca, z których pochodziły. Mamy więc sztukę ze Śląska w warszawskich kościołach czy na Wawelu, która nie jest nawet uczciwie opisana, skąd pochodzi, i udaje coś innego niż to, czym jest w rzeczywistości. Dlaczego tyle lat po wojnie nadal nie chcemy się przyznać do szabru? Nie żeby od razu oddać, ale choćby przyznać?
KĆR: Znów nie mamy języka, by to nazwać ani o tym opowiedzieć. No bo jak objaśnić działanie szanowanego historyka czy profesora sztuki, który pojechał na „Ziemie Odzyskane” konfiskować dzieła sztuki? Przecież to zgrzyta. Taki ktoś nie pasuje do roli złodzieja. Mówimy więc, że nie kradnie, lecz zabezpiecza. Poza tym mamy to dziwne słowo „szaber”. Też musimy się zastanowić, co ono w istocie znaczy. To nie jest przecież taka do końca kradzież, mimo że mamy do czynienia z zabieraniem po nieobecnych, przyswajaniem cudzego majątku po zniknięciu właścicieli. „Szaber” jest więc słowem, które z lekkością otwiera szarą strefę, gdzie czujemy, że coś jest nie tak, ale nie zdobywamy się na to, by nazwać to inaczej, wprost. Mamy za to takie miejsca jak Galeria Sztuki Średniowiecznej w Muzeum Narodowym w Warszawie, która ma prezentować ten okres na ziemiach polskich, ale niemal wszystko, co się w niej znajduje, pochodzi z Pomorza i Śląska. I paradoksalnie łączy się z popularną opowieścią o tej średniowiecznej Polsce wysuniętej bardziej na zachód. Tej opowieści, ubranej po 1945 roku w mit piastowski, nigdy nie wyjaśniliśmy, ale za to wyśmialiśmy. Śmiech stał się metodą oswojenia sytuacji, w której padało pytanie, jak to możliwe – co za głupi ludzie mogli uwierzyć, że tam była kiedyś Polska. A mit piastowski nie wziął się znikąd, miał pomóc wyjaśnić, co my na tych poniemieckich ziemiach właściwie robimy. Po co tam poszliśmy i dlaczego stamtąd wszystko zabieramy? Stał się psychologiczną protezą, pomagającą jakoś wyjaśnić sobie dziwną sytuację, w której codziennie chodziło się spać w obcym łóżku.
SB: Te poniemieckie ziemie też są takie trochę wyszabrowane, tak jak wyszabrowana jest cała poniemiecka przestrzeń. Z raportu Arkadiusza Mularczyka wynika, że należą nam się reparacje. W 1945 roku nikt nie mówił, że te ziemie to zadośćuczynienie, ale że to sprawiedliwość dziejowa. Nie mówi się o tym, że Polska utraciła ziemie na wschodzie i w zamian dostała inne, że coś zyskała, na przykład uprzemysłowione tereny. Jednak w raporcie Mularczyka wyliczone są straty, choć nie wiadomo do końca, jaką metodologię zastosował. Wiele zgrzyta. Prawda jest jednak taka, że na tej zamianie jako kraj zyskaliśmy.
KĆR: Wielkim paradoksem „odzyskania” jest to, że przez wiele lat po wojnie nie można było mówić, że stanowi ono rekompensatę. Władze unikały tego jak ognia. Istniała – i nadal istnieje – wykładania, że to się nam należało, że to dziejowa sprawiedliwość i wielki powrót do macierzy. A skoro nam się należało, to nie jest to żadna rekompensata. Jednocześnie nie można było mówić o tym, co utraciliśmy. Po wojnie też szacowano straty i też nie zawsze wiadomo, na jakiej podstawie, ale propaganda podkreślała, że zyskaliśmy. W 1948 roku władza ogłosiła, że już sobie poradziła z zagospodarowaniem ziem, więc one są tak samo polskie jak cała reszta kraju. To nie było więc żadne bezpośrednie porównywanie, do terenów na wschodzie snuto ledwie aluzje, na plakatach propagandowych wschodnia granica zawsze jest jakaś poszarpana, nieostra, niedopracowana.
SB: Jednym z najbardziej przejmujących elementów poniemieckiej przestrzeni są opuszczone albo zaniedbane cmentarze. Stanowią najbardziej namacalny dowód na to, że ktoś na tych ziemiach był przed nami. Dowód na to, że my znaleźliśmy się tu dopiero w 1945 roku. Zadziwiające jest jeszcze to, że ewangelickie cmentarze stały się przezroczyste. Kilka lat temu pojechałam z koleżanką do jej rodzinnego Olecka. Pokazała mi park, w którym często spędzała czas ze znajomymi. W czasie spaceru natknęłyśmy się na kilka mogił i powiedziałam, że to przecież nie park, ale cmentarz. Była zdziwiona. Jakby ten fakt dopiero do niej dotarł, jakby dopiero sobie to uświadomiła.
KĆR: Kwestia recepcji niemieckich cmentarzy, zarówno ewangelickich jak i katolickich, też jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. W trakcie badań terenowych sama byłam zaskoczona, że wbrew temu, co sobie opowiadamy, zaraz po wojnie ludzie niekoniecznie tylko niszczyli niemieckie nekropolie. Sami przyjechali skądś, gdzie zostawili swoje groby, więc początkowo zdarzało się, że dbali o te, które zastali. Adoptowali je sobie. Dopiero potem zaczęło dochodzić do niszczenia – niemieckich zmarłych zastąpili już ci polscy, pojawiły się groby bliskich, którymi można się było opiekować. A niszczenie przebiegało na dwa sposoby: dla zysku – czyli sprzedaż żelaza na złom, płyt nagrobnych na schody, umocnienia czy blaty kuchenne, czasami recyklowanie nagrobków niemieckich na polskie – i w ramach naturalnego procesu, czyli postępującej rujnacji, która mało kogo obchodziła. Takie czekanie, aż czas sam rozprawi się z tymi miejscami.
SB: Piszesz o powszechnym zjawisku recyklingu nie tylko poniemieckich płyt nagrobnych, ale też poniemieckich pomników.
KĆR: Nie można powiedzieć, że w latach czterdziestych, kiedy pojawili się nowi osadnicy, to od razu rzucali się z łomami na niemieckie pomniki – a takim przykładem, który często przywołuję, są pomniki poległych w pierwszej wojnie światowej – i niszczyli wszystko, co widzieli, z czystej nienawiści. Owszem, z przestrzeni szybko znikły nazistowskie symbole, ale pomniki takie jak te, o których wspominam, w większości zostały. W latach sześćdziesiątych, kiedy nastąpiła faza małej stabilizacji, ludzie zaczęli się układać na nowym, chcieli żyć wygodniej, urządzali się. Wtedy łupem postępu zaczęły padać cmentarze i pomniki. Były często ze świetnych materiałów, do nikogo już nie należały. Czasami nawet władza zachęcała, żeby pozbywać się pomników – także tych już zaadaptowanych, spolszczonych do formy kapliczki czy pomnika polskości. A potem przyszły lata siedemdziesiąte, pieniądze się skończyły i miejscowi zostawali bez pomnika, nawet tego dawnego niemieckiego przerobionego na swój.
Z niemieckim dziedzictwem jest trochę jak z widmem, raz je widać, raz nie. Czasem trzeba sobie uświadomić jego istnienie – niekiedy dzieje się to wtedy, gdy ktoś zada ci w parku pytanie o to, czy to przypadkiem nie jest cmentarz. Wtedy sobie uświadamiasz, że coś zgrzyta, coś ci w tej rzeczywistości haczy i nie pasuje. Bo to, co zostaje, cały czas nie daje spokoju. Możesz sobie żyć w tym otoczeniu i nie widzieć, nie zadawać sobie pytań przez wiele lat. Ale czasem w tej rzeczywistości pojawia się coś niesamowitego i dziwnego. Coś, co cię wytrąca z równowagi. Rzeczy, które powinny być zwykłe, przestają takie być. I zadajesz sobie pytanie: Co tu było przede mną? Kto tu był przede mną? I co tu się wydarzyło?
SB: Czy tzw. Ziemie Odzyskane mają coś wspólnego z dawnymi?
KĆR: Oczywiście! Niemieckie nie było przecież ograniczone tylko do tzw. Ziem Odzyskanych. Ono też jest w Centrali, na ziemiach dawnych, bo stamtąd też wysiedlano Niemców, społeczności nierzadko zamieszkujące tam od stuleci. Irytuje mnie więc ta wieczna egzotyzacja ziem. Jest wygodna – łatwo powiedzieć, że niech już takie zostaną, bo nikt ich nie rozumie. Kłopot polega na tym, że w szkole nigdy nie uczyłam się o swoim regionie. Na lekcjach historii nie było o nim ani słowa. Jeśli już była jakaś publikacja, to sięgała do głębokiego średniowiecza i od razu przeskakiwała w 1945 rok. Jakby pomiędzy nic nie było. Tak jest do dzisiaj. W podstawie programowej nie ma czasu na ziemie i rozmontowywanie ich mitów, i opowieści o nich. Przecież to nie jest tylko historia regionalna – to, co się wydarzyło w 1945 roku, wydarzyło się nam wszystkim, a my nadal nie potrafimy sobie tego opowiedzieć.
SB: Na tzw. Ziemiach Odzyskanych stacjonowali też Sowieci. Na Pomorzu Zachodnim było to choćby owiane tajemnicami Borne Sulinowo. Istnieje coś takiego jak poradzieckie? A może lęk przed tym?
KĆR: Mam wrażenie, że choć istnieje, to nie budzi lęku. Ale poradzieckie jest specyficzne, jakby wyizolowane. Zresztą ono wyrosło na poniemieckim. Bazy wojskowe choćby. To warstwa na warstwie, obrośnięta legendami. Przestrzenie wojskowe zawsze są otoczone nimbem tajemnicy. U nas poradzieckie nie jest – może jeszcze – wżyte jak poniemieckie czy pożydowskie. A może tego nie chcemy? Może to jeszcze kolejna kwestia, dla której poszukujemy odpowiedniego języka, zwłaszcza teraz, kiedy w Ukrainie trwa wojna i radziecki żołnierz – w innej odsłonie – powrócił po raz kolejny w nasze historie?
SB: A może poradzieckie jest jakieś obciachowe? Przaśne?
KĆR: Albo byle jakie, pozbawione wartości? Nie powiesisz sobie na ścianie na przykład radzieckiego żołnierza, ale już jakiegoś niemieckiego pana z 1923 roku czemu nie. Poradzieckie nie jest vintage, a poniemieckie – wręcz przeciwnie.