Recenzja książki Aleksandry Kozłowskiej Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów (Znak, Kraków 2024).
W roku 2024 w kraju, gdzie aptekę można znaleźć na każdym rogu nawet małego miasta, a centra medyczne powstają na co drugim skrzyżowaniu, trudno sobie wyobrazić, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu istniały lotne gabinety lekarskie. Oczywiście mamy karetki pogotowia, mammobusy, mobilne stacje krwiodawstwa, ale mało kto spodziewa się ambulansów dentystycznych (choć od roku 2017 znowu istnieją).
Aleksandra Kozłowska, autorka książki Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów, zabiera więc czytelnika w zaskakującą podróż w czasie (głównie są to lata tuż po wojnie, mniej więcej do 1970 roku) i przestrzeni (w dużej mierze Warmia i Mazury, ale także Kraków czy Gdańsk), za punkt wyjścia mając rodzinną historię: jej matka jako młoda stomatolożka pracowała w lotnym ambulansie dentystycznym.
Książka składa się z ośmiu części (zbudowanych z czterdziestu pięciu, numerowanych osobno rozdziałów) oraz epilogu, zamkniętych na 386 stronach. Bardzo krótkie rozdziały – średnio mniej niż dziewięć stron – zostały urozmaicone czarno-białymi zdjęciami. W bibliografii (s. 389–395) oraz licznych cytowaniach widać ogromną pracę autorki ze źródłami.
Wielu reportażystów rozpoczyna swoje publikacje od wprowadzenia, w którym przybliżają czytelnikom proces pracy nad książką, okoliczności i czas jej powstania (w przypadku Ambulansu… te informacje są rozproszone po całej treści) oraz założenia, które poczynili, zabierając się do pisania. Niekiedy, niemal jak we wstępie pracy naukowej, przedstawiają, co znajduje się w poszczególnych rozdziałach. W Ambulansie… bardzo brakuje tego rodzaju mapy, tłumaczącej, o czym w istocie jest ta opowieść oraz jak została zbudowana. Im dłużej czyta się tę książkę, tym bardziej można się poczuć skonfundowanym, choćby wtedy, gdy podróż autorki z matką śladami jej pracy w obwoźnym gabinecie dentystycznym rozmywa się gdzieś pomiędzy następującymi po sobie rozdziałami bez wyraźnej puenty. Po pięciu–sześciu częściach czytelnik upewnia się, że Ambulansu… (poza początkowymi trzema częściami) wcale nie trzeba czytać po kolei, gdyż pojawiają się w nich zupełnie nowi bohaterowie. Jednak umieszczony na końcu książki spis treści oraz poszczególne tytuły nie wskazują na to bezpośrednio, a przewodnika po książce brak. Dlatego pokrótce i najogólniej przygotowałam go sama.
Trzy pierwsze części przedstawiają biografię Teresy Radeckiej-Kozłowskiej, matki autorki, wplecioną w podróż przez Warmię i Mazury śladami jej pracy w ambulansie i spotkania z mieszkańcami wsi, które wówczas odwiedzała. Relacji tej towarzyszy ogólny rys historyczny stomatologii i służby zdrowia w Polsce po drugiej wojnie światowej, a także samych ambulansów. Część czwarta to opowieść o Hubercie Pobłockim, piąta – Elżbiecie Pajączkowskiej, szósta – Kazimierzu Kołodziejczyku oraz Bogdanie Barucie i jego żonie, siódma – Janie Telikowskim, ósma zaś – o Jadwidze Gmiter-Filipiak.
Lektura książki Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów pozostawia czytelnika przed nierozstrzygniętym pytaniem, co jest w tym reportażu pretekstem do czego. Opowieść o ambulansie służy budowaniu częściowej biografii matki autorki oraz wielopokoleniowych historii rodzinnych innych dentystów? A może odwrotnie? Nie do końca trafione wydają się też proporcje pomiędzy składnikami narracji. Kariera obwoźnego dentysty nie trwała długo, a niektórych bohaterów poznajemy poprzez opowieści o ich pradziadkach – to zaburza relacje pomiędzy meritum a fragmentami, które autorka poświęca na przedstawianie bohaterów czy omawianie pobocznych tematów (na przykład w pierwszych częściach książki opowieść o ambulansie stanowi okazję do porównywania, jak życie na wsi wyglądało kiedyś i jak prezentuje się obecnie).
Temat ambulansu dentystycznego i mnie wydawał się niezwykle interesujący – byłam nim zaintrygowana, gdy zaczynałam czytać tę książkę. Szybko jednak okazało się, że nie jest on aż tak zajmujący – i chyba również sama autorka więcej się po nim spodziewała. Pojawianie się obwoźnego gabinetu stomatologicznego w miejscowości można porównać do akcji krwiodawstwa na kampusach uniwersyteckich – nie jest to coś codziennego i wywołuje zainteresowanie, ale trudno oczekiwać, że pozostawi trwały ślad w pamięci społeczności. Oczywiście, dawni pracownicy takich gabinetów opowiadają o trudnych, niekiedy wręcz partyzanckich warunkach funkcjonowania, życiu zawodowym, które rozpoczynali od przydziału pracy – i są to historie bardzo interesujące, choć też wpisujące się w typowy krajobraz PRL-u. Prawdopodobnie odkrycie przez autorkę, że temat, który podjęła, oferuje mniej, niż założyła, przyczynia się (nieco paradoksalnie) do wydłużania książki – Kozłowska przytacza bowiem także wypowiedzi osób, które ambulansu nie pamiętają albo wcale nie miały z nim styczności. Gdy jednak skupia się na relacjach ludzi, dla których ambulans rzeczywiście był sensacją, czytelnik otrzymuje entuzjastyczne opowieści o dzieciństwie, a nawet o kontekście kulturowym poszczególnych miejscowości. Niemniej te opowieści giną w zalewie odbiegających od tematu dygresji. Ponadto chciałoby się, aby książka zawierała jakąś konkluzję, podsumowanie, bo – chociaż dentyści i dentystki, których autorka opisuje, są naprawdę osobami godnymi uwagi – ich doświadczenia pracy w ambulansie, przedstawione dość chaotycznie, są koniec końców podobne.
Gdy autorka trzyma się tematu, co w dużej mierze oznacza skoncentrowanie się na źródłach, przedstawia między innymi rys historyczny stomatologii oraz – być może przerażające dla osób bojących się dentysty – opowieści o praktyce leczenia zębów. Opowiada także szerzej o organizacji polskiej ochrony zdrowia od początku XX wieku oraz historii objazdowych dentystów, i to już od starożytności. Uznanie budzi różnorodność formalna źródeł. Oprócz dość oczywistych, jak na przykład czasopismo „Służba Zdrowia”, autorka powołuje się na ciekawe językowo kociewskie wspomnienia dentysty Huberta Pobłockiego, niepochlebny protokół z kontroli ruchomego ambulansu czy materiały z kroniki filmowej. To właśnie z niej zaczerpnęła tytuł książki – Ambulans jedzie na wieś.
Wszystkie historie, anegdoty czy relacje, które autorka tak chętnie referuje, są naprawdę bardzo interesujące, oddane żywym językiem, jednak pozostaje pytanie: dlaczego tak wiele z nich jest zupełnie niezwiązanych (albo związanych jedynie pośrednio) z tytułem książki i – jak się wydaje – jej nadrzędnym tematem, którym są wędrowni dentyści, pracujący na polskiej prowincji w okresie PRL-u. Momentami w narrację wkrada się chaos i brak dyscypliny – jakby autorka chciała się z nami podzielić wszystkimi ciekawostkami, do których dotarła w czasie pracy nad książką. Często pojawiają się one także w przypisach. Dobrym przykładem jest przypis 266 o stomatologu Pierze Fauchardzie, ale najlepszym kolejny, w którym Kozłowska przywołuje historię wiertła z napędem nożnym. Przypis zajmuje ponad trzy czwarte strony i ma dwa odniesienia bibliograficzne, a jest jedynie ciekawostką historyczno-techniczną. Tego typu marginalne dopowiedzenia oraz dygresje dodatkowo przyczyniają się do wyrywania czytelnika z kontekstu i rytmu czytania – co sprawia, że przerywa się lekturę w przypadkowych momentach i niekoniecznie chce się do niej wracać.
Ponadto także część zdjęć zupełnie nie dotyczy tematu książki i bez straty dla czytelnika mogłaby się w niej po prostu nie pojawić. Zastrzeżenie to dotyczy jednak niewielkiej liczby fotografii, gdyż przeważnie znakomicie spełniają one zadanie pokazania osób (a nawet przedstawienia ich charakteru), o których pisze autorka.
Z tych powodów czytanie Ambulansu… bywa frustrujące. Autorka ma talent do tworzenia scen i przedstawiania wielopokoleniowych historii i biografii, ale skupienie się na temacie nie do końca jej się udaje. Można odnieść wrażenie, że ostrze selekcji informacji było tępe i w treści znalazło się wiele zbędnych elementów. Z publikacji można byłoby wyodrębnić dwie, jeśli nawet nie trzy inne książki.
Co ciekawe, w jednym miejscu autorka ujawnia pewną samoświadomość związaną z popadaniem w dygresje: „Rokicka ma zabawny zwyczaj ucinania moich przydługich wywodów jednym krótkim «Cicho!»” (s. 234). Nie jestem pewna, z jakiego powodu jest to zwyczaj zabawny, ale po przeczytaniu książki chciałoby się poprosić panią Rokicką o ucięcie niektórych przydługich wywodów w Ambulansie… Jego lektura byłaby wówczas dużo bardziej wciągająca.