Biała

Fotografia: Matti Blume, CC-BY-SA (źródło: animalia.bio)
Fotografia: Matti Blume, CC-BY-SA (źródło: animalia.bio)

Biała była od zawsze – wielka i ciepła, niosła za sobą zapach siana. Dobry zapach, bezpieczny. Obiecujący, że pod Elizki nosem zagości mleczny wąsik. Zlizywała go łakomie. Czasem razem z glutem świecącym zielonkawo na górnej wardze. Słodkie ze słonym. Solone orzeszki w czekoladzie, w tamtym uniwersum, jeszcze nie istniały. Dopiero kiedy Elizka stała się Elizą, doceniła to wyjątkowe smakowe połączenie. Tymczasem mleko doprawione smarkami rosło jej w ustach, warzyło się i wracało ściętym twarogiem. Białej było bez różnicy, robiła swoje. Dalej dawała to, co dzieci, koty i cielęta lubią najbardziej. Jak co dzień. I jak co dzień Elizka przysysała się do kubka z wyszczerbionym brzegiem. Ulubionego. Tego w słoneczniki. Tego, który nauczył ją w końcu nie sięgać pod nos językiem. Wystarczyło, że przejechała jego końcówką po nierównościach i ostrej krawędzi wyszczerbienia. To, rdzawym posmakiem, przypominało, żeby język trzymać za zębami. Słone ze słodkim potajemnie wsiąkało w rękawy sweterków i brzegi spódniczek.

Biała stąpała ciężko, bujała ciałem na boki i nieustająco ruszała żuchwą. Przeżuwała. Trzeba jej było doglądać. Czasem cały dzień. Rodzice kazali. Elizka wolała nad wodę albo do lasu na jagody, na poziomki, na maliny. Z innymi dziećmi. Ale musiała z Białą. Miny błagalne, „dlaczego nie Tereska” ani zaszklone oczy nie wpływały na decyzje dorosłych. To co miała zrobić? Stroszyła jasne brwi, zaciskała piąstki i powłócząc nogami, szła do Białej. Wolała dłużej nie zostawać w zasięgu wierzbowej witki, po którą już sięgała ojcowska ręka.

– Ty się, dziecko, ciesz, że za obowiązek tylko Białą masz. Kiedyś to trzeba było jeszcze majtek pilnować.

Z początku Elizka nie wiedziała, o co babce z majtkami chodziło. Opuszczała je między chude kolana, żeby zrobić siku w krzakach lub rowie. No dobra, kupę też. Ale po wszystkim podciągała bieliznę na tyłek. Nie gubiła majtek. Kiedyś podsłuchała –  okraszoną chichotem i papierosowym dymem – rozmowę prawie dorosłych dziewczyn. Tych z ósmej, koleżanek Tereski.

– Słyszałyście o Kaśce? Dorobiła się brzucha!

– Ale jak…?

– No tak. Po wsi, samopas, łaziła, majtek nie pilnowała, to ma! Zamiast się uczyć, dała sobie zmajstrować. Powtarzam, co mówi moja matka – wyjaśniała któraś z dziewczyn.

Co znaczy „dała sobie zmajstrować”, też się Elizka nie dowiedziała. Wypatrzyły ją i do Białej iść kazały.

– Spadaj, smarku, bo naskarżę ojcu, że podsłuchujesz – zagroziła Tereska. Z ust jej śmierdziało jak tamtemu chłopakowi, co go Biała pogoniła.

Starszy był od Elizki i łaził zawsze tam, gdzie ona z Białą. Też miał swoją do pilnowania. Elizka nawet się cieszyła z towarzystwa. Siadali razem na miedzy, w cieniu tarninowych chaszczy, i wygłupiali się po dziecięcemu. Albo łapali motyle i żaby. Albo jej kwiatków nazrywał. Wiedział, który to firletka, który jastrun, koniczyna, cykoria i chaber. Elizka robiła okrągłe oczy. Kiedyś przyniósł kotka. Maluch wodził za Elizką rozmydlonym spojrzeniem niebieskich oczu. Sierść miał nastroszoną, jakby diabła zobaczył. Szorstkim językiem lizał Elizki palce, ssał ich czubki. Wtulał się pod pachy. Łaskotało, więc się śmiała. Chłopak patrzył na nią, aż od tego patrzenia czerwieniały jej policzki i gdzieś ze środka uderzało gorąco.

– Może być mój? Powiedz, że może.

– Za mały jeszcze, kocicy potrzebuje. Ale, jak pokażesz, co masz pod majtkami, to go będę przynosił.

Ciało się Elizce napięło, wzrok utkwiła w wystających z sandałów palcach stóp z brudnymi paznokciami. Jej spocone dłonie ściskały kocie dziecko. Kociak, pozbawiony swobody, zaczął się wić, drapać i przeraźliwie miauczeć. Ją jakby sparaliżowało. Nie zareagowała, kiedy chłopak położył jej rękę na kolanie, a drugą próbował podwinąć bluzkę. Dopiero gdy Biała, dysząc ciężko, ruszyła biegiem w ich kierunku, odzyskała ostrość widzenia i władzę w ciele. Kocię wyrwało się z rąk Elizki, zostawiając głębokie rysy, które szybko podbiegły krwią. Pierzchło przed siebie. Ruszyła w ślad za nim. Martwiła się, czy udało mu się znaleźć drogę do matki. Biała wróciła sama.

Lato osiadło ciężko, pola łysiały, drzewa otrząsały się z obrzmiałych sokiem owoców. Powietrze niosło zapach zmęczonej ziemi, butwiejących liści i dymu, krzyczało stadami gawronów i kawek. Zaczęła się szkoła. Elizka miała nowy obowiązek, ale o Białej nie zapomniała. Zachodziła do niej po powrocie, dawała jeść, pić, myła i czesała. Wtulała się w jej pulchną miękkość, kiedy litery wyszły koślawe, dzieci wytykały palcami jej wiecznie wilgotne rękawy, ojciec w milczeniu gonił do kolejnej roboty, a mamę zbyt bolała głowa, żeby wysłuchiwać dziecinnych żali. Biała słuchała. Patrzyła na Elizkę brązowymi oczami, jakby wszystko rozumiała, i kiwała wielką głową. Któregoś dnia Biała zniknęła.

– Gdzie Biała? – zaniepokoiła się Elizka. Dopytywała i dopytywała.

– Poszła do Żyda – fuknąła w końcu babka, pochylona nad brudnymi garnkami.

– No co też matka dziecku opowiada! Sprzedaliśmy, sprzedać było trzeba – wtrąciła ze złością mama.

– Białą?! Moją Białą? Komu?

– Komu, komu? No, zwyczajnie…

 – A odkupić można? Ja odkupię – Elizka wyciągnęła zza szafy swoją świnkę-skarbonkę, do której wrzucała drobniaki za jajka i warzywa sprzedane na targu. Roztrzaskała skarbonkę o kant stołu i zebrała monety w drżące dłonie.

– Wystarczy, prawda?

Mama z babką popatrzyły na siebie niepewnie, jakby jedna w drugiej szukały właściwych słów.

– To może ty coś powiedz – rzuciła babka w stronę milczącego dotychczas ojca.

– Co tu gadać? Stara była… – wymamrotał do stołu.

Elizka stała pośrodku kuchni, patrzyła, jak każde z nich kuli się w ramionach, jak unika jej wzroku. Serce waliło jej coraz szybciej, w gardle rosła gula. Myśli kłębiły się, gęstniały jak chmury na deszcz. Na to do kuchni weszła Tereska.

– Tereska! Pomożesz wykupić Białą? Mam pieniądze.

– Głupia jesteś czy co? Z rzeźni chcesz wykupić?

Jęknęły deski podłogi. W górę wystrzelił deszcz monet. Patrząc z daleka, można by pomyśleć, że Elizkę przysypało błyszczące konfetti.

Teraz siedzi w fotelu. Za oknem skrzeczą czarne ptaszyska, wiatr goni brunatne liście. Czyta książkę, chrupie solone orzechy w czekoladzie. Pije herbatę z kubka w słoneczniki. Przesuwa koniuszkiem języka po wyszczerbionym brzegu. Już nie kaleczy języka, ale ciągle czuć z niego odległą nutę mlecznego zapachu. Żołądek odpowiada skurczem.

Agnieszka Kuna

Agnieszka Kuna

Prozaiczka, autorka opowiadań publikowanych w magazynach i pismach literackich („Magazyn Wizje”, „Fabularie”, „Arterie”, „Akant”, „Drobiazgi”, „Strona Czynna”, „Tlen Literacki”, „Zakład Magazyn”, „Ypsilon”, „EPEA”, „Czas Literatury”). Uczestniczka pracowni prozy Biura Literackiego. Entuzjastka i propagatorka kreatywnego pisania, właścicielka marki Z Pasji do Pisania. Obserwatorka rzeczywistości z radarem nastawionym na emocje. Ceni dobre opowieści, zaskakujące formą i językiem. Cierpi na zespół kompulsywnego podążania za uciekającym kursorem.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Osób zwierzęcych archiwum Osób zwierzęcych archiwum Osób zwierzęcych archiwum
Szymon Kamiński

Osób zwierzęcych archiwum

Powrót ojca Powrót ojca Powrót ojca
Dominik Kasicki

Powrót ojca