Exegi monumentum

Ilustracja: Maciej Krawczyński

Chodziliśmy z tatą nad rzekę topić psy. Zdarzało się to zazwyczaj raz w roku. Mieliśmy wtedy starą sukę, która z cieczką wędrowała po całej wsi, a potem wracała z jeszcze niewidocznym prezentem. Topienie małych istot to dla dziecka, niemogącego zrozumieć tego, co się właśnie wydarzyło, przeżycie dość traumatyczne. Ale tak na wsi bywało – pies to obowiązek, wymagający czasu i środków, nawet jeśli miał być tylko ozdobą na łańcuchu przy budzie i być może niedoskonałym czujnikiem alarmowym na podwórku. Szybsze i prostsze było pozbycie się tego obowiązku zawczasu.

Przy okazji niemal nauczyło mnie to jednego: to nie ewolucja nas determinuje, nie dobór naturalny. I wcale nie wygrywa najsilniejszy. Wygrywa ten, kto jest najładniejszy. Ten, który się wyróżnia. Bo w ten sposób został z nami Kuba. Jedyny szczeniak z całego miotu, który był inny – brązowawy i puszysty, wyjątkowy na tle czarnego psiego rodzeństwa.

– Szkoda – powiedział tata, wrzucając do rwącego nurtu zawiązany worek z jeszcze niczego nieświadomymi i ledwo co urodzonymi psiakami.

Poniekąd to rozumiałem. Gdyby zostawiać wszystkie szczeniaki, które pojawiały się w naszym domu, to nie starczyłoby miejsca dla nas. A na wsi, jak to na wsi – nigdy się nie przelewało, więc liczyło się każdy grosz. Pies to zbytek, na który trudno sobie pozwolić. Tym razem jednak było inaczej – ta mała kuleczka sierści została z nami. Została, bo była ładna. Niedługo potem nasza suka umarła.

Kuba był psem towarzyskim i na wskroś wiejskim – bardzo szybko się zadomowił i odnalazł wśród rolniczych obowiązków. Jeździł z ojcem traktorem, by na otwartych polach biegać, ganiać sarny i kaczki, a czasami polować na myszy. Wracał później zmachany, psia jego sierść była zlepiona błotem, tworząc na brzuchu czarne breloczki, które dyndały jak krowie wymiona. Uwielbiał podróże. Gdy tylko słyszał dźwięk kluczyków, pędził do drzwi, żeby nikt o nim nie zapomniał i zabrał go na przejażdżkę. Siedząc w aucie, wystawiał swój zakudłaczony pyszczek przez okno i wąchał przygodę.

W domu jego ulubionym miejscem był fotel, na którym spędzał większość wolnego czasu. Zimą rozkładał się na drewnianej ławce, ustawionej koło pieca kaflowego, i tak zasypiał, wylegując się tam do momentu, aż ktoś go nie zrzucił, by samemu zasiąść przy źródle ciepła. Zjadał winogrona i cebulę, zawsze otwarty na nowe smaki. Spał w łóżku, gdzie mościł się wygodnie i zabierał cenną przestrzeń, bo łóżko nie było dużych rozmiarów.

Swego czasu zyskał też przyjaciela – dalmatyńczyka, którego oddał nam sąsiad. Nowy przyjaciel wyglądał dość nietypowo, gdyż był cały brązowawy, w kolorze rozpuszczonej mlecznej czekolady. Stąd się wziął jego przydomek: Czekoladowy. Razem z Kubą hasali po domu lub po podwórku, jeden gonił drugiego, a potem zmiana. Gryźli się po łapach, szarpali za ogony, by w końcu lec ze zmęczenia w pierwszym możliwym miejscu z wtulonymi w siebie pyszczkami. Ich sierść zawsze była mokra od psiej śliny, a jedno wyciągnięcie ręki, by pogłaskać któregoś z nich, kończyło się radosnym, wszechogarniającym lizaniem i kolejną porcją gryzienia. Było sielankowo, do czasu aż brązowawy przyjaciel zginął i zostawił Kubie po sobie pustkę niemożliwą do przetrawienia. Hasania było mniej, sierść była sucha, a przestrzeń na udzie wolna – nikt już nie kładł pyszczka na zakudłaczonej nodze. Czas jednak zrobił swoje. Kuba stał się dorosłym psem i ze swoimi dorosłymi przyzwyczajeniami biegał po polach, wracając posłusznie na dźwięk trąbienia traktora.

Był naszym pupilem jeszcze długi czas po Czekoladowym. Kiedy odszedł, pozostało po nim niewiele – zaledwie garść sierści, którą wszędzie roznosił, znacząc swój teren. I stary wyleniały już koc, który wchłonął ostatnie tchnienie psa. Jednak ja pamiętam Kubę takiego, jak na zdjęciu. Otwarty pyszczek, język wywalony, dookoła burza z psiej sierści. I te ciemne, bezdenne oczy…

Potem pojawiła się ona, Kropka, znaleziona przeze mnie pod jednym z przydomowych drzew. Leżała pod sosną, a jej czarna sierść była delikatnie przyprószona szronem, zaczynały się wtedy pierwsze przymrozki. Zwinięta w kuleczkę, wyglądała właśnie jak kropka na całej połaci zielono-białej trawy.

Kropka, choć była suczką po przejściach, szybko poznała nasz domowy rytm i się do niego włączyła. Ale na własnych zasadach. Zawsze wycofana i czujna, zawsze gotowa, by uciec przed człowiekiem i skryć się w swojej norce, urządzonej na poduszkach pod krzesłem. Tam czuła się najbezpieczniej i niechętnie wychylała nos poza obręb legowiska. W większe zimowe mrozy, gdy w naszym starym i nieszczelnym domu spadały temperatury, owijaliśmy jej wokół krzesła ręczniki lub koce, by Kropka mogła nagrzać sobie tę małą przestrzeń własnym ciepłem.

Odeszła kilka lat później, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Późną nocą poszedłem do toalety. Leżała na łazienkowym dywaniku, patrzyła na mnie czarnymi, smutnymi oczami i niezdarnie machała ogonem; brakowało jej siły, by wstać i mnie przywitać. Tyle, ile mi dała, tyle mi wystarczyło. Usiadłem przy niej, głaskałem ją i pocieszałem, zupełnie nie wiedząc, czy moje ludzkie słowa trafią do jej psiego serca. Nie chciałem, żeby się bała, a pewnie już wiedziała, że koniec jest blisko. Byłem przy niej wtedy. Ja ją znalazłem, ja ją pożegnałem.

Nie zostawiła po sobie pustki. Bardzo szybko po tym, jak ją przygarnęliśmy, okazało się, że nie jest sama. Kropka tyła z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, a gdy przyszedł czas rozwiązania – naszym oczom ukazał się jeden szczeniaczek. Tym razem obeszło się bez spaceru nad rzekę i worka z kamieniami. Nie było to jednak takie proste, a rodzice bardzo długo debatowali nad tym, czy powinien zostać. Ostatecznie ocalał i nawet zyskał status naszego oczka w głowie.

Filip miał wszystko, czego zapragnął – był pupilkiem mamy. Za jego legowiskiem piętrzyła się góra z maskotek, gumowych zabawek, kapci, dziurawych skarpet. Wszystkie błędy były mu wybaczane, a on czuł się jak pan tego małego świata. Sypiał w łóżku, często przychodził w zimne noce i szturchając nas noskiem, domagał się wpuszczenia pod kołdrę. Układał się pod nią, zwijał w kółeczko, chwilę drżał, a potem, przytulony, zapadał w sen. Czasami tak twardy, że ciężko było go obudzić. W dzień ganiał jak szalony – nosił swoją ulubioną zabawkę: dużego, okrągłego goryla, którego dość szybko pozbawił plastikowych oczu, a w niektórych miejscach wygryzł w nim dziury, ukazujące białą watę.

Siadał nam często na kolanach, miał wtedy lepszy widok na okolicę – zwłaszcza że był pieskiem o krótkich nóżkach i długim ciałku. Przysiadał tak i rozglądał się, szybko obracając głową, a jego wielkie uszy falowały jak liście na palmie targanej wiatrem. Na podwórku zdecydowanie nie lubił kur i kotów, które często dyscyplinował i przeganiał tam, gdzie według niego było ich miejsce. Wracał z tej przebieżki zmachany i zadowolony, że spełnił swój obowiązek strażnika podwórka.

Jednak nie zasmakował prawdziwego i szczęśliwego psiego życia – młodo zginął pod kołami auta, bo już taka była z niego powsinoga… Podobnie jak jego następcy, również Filipowie, kolejne dwa oczka w głowie mamy. Filip II wyszedł z domu i nie wrócił. Wcześniej jednak nieźle namieszał w naszym domu. Wzięty był ze schroniska, żeby uleczyć rozpacz po stracie – my wierzyliśmy, że pomoże mamie, a mama, że to nam najbardziej jest potrzebny towarzysz. Ale realia były inne – to on potrzebował pomocy, chorował i słabł, jakby wziął na siebie nasz ból. Chuchaliśmy i dmuchaliśmy na niego, czekając, aż wydobrzeje. Codzienne jazdy do weterynarza i kroplówki, karmienie i ogrzewanie – aż było lepiej. I wtedy nadał ton domowi, i pokazał swoją prawdziwą energię – kiedy szczekał i przynosił zabawki, które należało rzucać jak najdalej, by mógł po nie biec i znowu przynieść. Często wracał cały umorusany w błocie lub wytarzany w śmierdzących, zgniłych rzeczach. Czasami trzeba go było kąpać kilka razy dziennie, bo się uparł i ciągle wracał w to samo cuchnące miejsce.

Po nim był Filip III. I ostatni. Zupełnie inny od poprzedników. Pełen energii, której nie można było w żaden sposób zużytkować. Człowiek szybciej się zmęczył niż on, mimo że ze wspólnych zabaw wracał z językiem na wierzchu, a dyszał tak, jakby miał zaraz pęknąć. Miał swoją ulubioną zabawkę – gumową kaczuszkę – i gdy tylko usłyszał choćby delikatny ruch, już leciał z nią w pyszczku, gotowy do zabawy. Choć tryskał energią, był pieskiem o małej odwadze. Bał się wszystkiego i kulił się pod nogami na każdy najmniejszy szmer, który mu się nie spodobał. Nie dało się go wtedy w żaden sposób uspokoić. Stał tylko i trząsł się cały, a czasami nawet piszczał.

Jemu także nie było dane długie życie. Poszedł za przykładem poprzedników i wybiegł pod auto, znikając z naszego domu. Pozostawiając pustkę i ciszę. Po nim nie było już nikogo. A jego ciałko, tak jak i całej reszty naszych czworonożnych przyjaciół, zostało pochowane na przydomowym cmentarzu zwierząt.

Nasz psi cmentarz, ukryty pod gałęziami sosny i leszczyny, gdzie słońce nie dochodziło, a goła ziemia świeciła swoją gliniastością, nie był duży. Chowaliśmy tam psy, zazwyczaj okryte kawałkiem materiału, z ulubionymi przysmakami i przedmiotami. Później tę kupkę świeżo skopanej ziemi przykrywaliśmy kamieniami i odwiedzaliśmy to miejsce, gdy przychodziła nam na to ochota i potrzeba. Staliśmy w zadumie, żadne z nas się nie odzywało. Czasami kładliśmy tu kwiaty, maskotki lub po prostu zapalaliśmy znicze, przypominające swym blaskiem psie oczy. Oczy nie tylko Kuby, Czekoladowego, Kropki i Filipów, lecz także Hrabiny, Psotki, Dianki, Bai, Azora i Szeryfa – dawno już zatartych w pamięci, a wciąż obecnych w świetle tych płomieni.

Szymon Kamiński

Szymon Kamiński

Dębiniak i gdańszczanin. Gdy ktoś pyta, dlaczego znowu leży i czyta, odpowiada, że jest literaturoznawcą i właśnie przeprowadza badania. Jako dziennikarz pisze – o jedzeniu, kulturze, sztuce i wszystkim, co się rusza, a ludzie nawet chcą to czytać. Wydał Zeszyt czasów żałoby, więc debiut ma za sobą, ale wciąż liczy na literacki przełom. Dlatego ciągle ćwiczy prozę, niezmiennie skupiając się na motywie przewodnim – śmierci, bo w końcu ktoś musi porządnie zająć się tym tematem. Lubi jeść, spać i oglądać horrory, a kiedy tego nie robi, zastanawia się, czy zmiany klimatyczne zrobiły już postęp i czy zwierzęta zaczęły być w końcu ludzkie. Eksperymentuje w kuchni, ale prawdziwą miłością darzy tabliczkę czekolady.

Maciej Krawczyński

Maciej Krawczyński

Roztrzepany grafik, ilustrator, audiowizualny składacz. Miłośnik teorii kina, mediów, polityki i gier. Lubi tarzać się w popkulturze jak i w pretensjonalnych akademickich wywodach. Tworzy muzykę, głównie szufladową, ale wciąż poszukuje jakiejś chętnej niszy.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Wieczorynka Wieczorynka Wieczorynka
Aleksandra Majdzińska

Wieczorynka

życie pozapłodowe życie pozapłodowe życie pozapłodowe
Filip Matwiejczuk

życie pozapłodowe