Nie możemy sobie pozwolić na pełną dowolność. Istnieją bowiem pewniki. Niektóre akceptujemy bez zastrzeżeń, inne próbujemy nagiąć do naszej woli. Pierwszy pewnik zapisany w naszych notesach: Staramy się o dziecko. Uwieczniony moim krzywym, koślawym pismem pijanego zająca – i moim, schludnym i ułożonym, jakbym była pisarką oddziału podczas dwuletniej służby poborowej. Tego nie chcemy naginać.
Musi to być Słupsk. Nic tutaj nie dodajemy, nie skreślamy, godzimy się. Narzuca się całą swoją oczywistością, wpadamy na niego jak na byle jak zbite dechy, we frustracji, płaczu i gniewie rzucone o ścianę, ich drewniane szczątki spoczywają teraz pod plandeką, na balkonie, za zamkniętymi drzwiami. Co? To nie jest żaden pewnik, wymazuj, wymażmy, swobodnie możemy to wymazać.
My też nie jesteśmy pewnikiem, przynajmniej nie do końca. Ja na przykład pamiętam z dzieciństwa Zamek Książąt Pomorskich. Ten niewielki budynek, z towarzyszącym mu ogrodem i z otaczającą go gęstą tkanką miasta, wrył mi się pod powieki już na zawsze jako wzór wszelkich zamków. I kiedy czytałem jako nastolatek Władcę Pierścieni, to wyobrażałem sobie Minas Tirith na wzór słupskiej twierdzy, a wymarły ród królów Gondoru jawił mi się pod postacią drzewa genealogicznego dynastii Gryfitów. Fantazjowałem sobie wtedy, że jakiś pomorski Aragorn, Bogusław może czy inny Warcisław, zjawi się w naszym mieście i z mieczem ruszy – na kogo? Wtedy pewnie na nauczyciela fizyki, starego grzyba.
A ja? Ja też mogłam się urodzić, i to nawet tutaj, dlaczego nie? W każdą niedzielę chodziłam na obiady do najstarszej polskiej pizzerii. Też czytałam Władcę Pierścieni, ale w Śródziemiu nie było pizzy, nie miałam więc czego sobie wyobrażać na słupski wzór. Pasuje?
Pasuje. A skoro już znamy pół-, ćwierć- i pełne pewniki, i znamy naszą wolę zdolną je łamać, to jesteśmy gotowi na pisanie. Musimy wszystkich powiadomić, że zaczęliśmy starać się o dziecko. Wyspowiadać się, dzieląc proces na trzy etapy. Następnie spiszemy czyny i rozmowy. Stacja pierwsza – rodzice. Moi czy twoi? Ha, władza słowa pisanego,wyobraźni, nieograniczonego wyboru, inwencji twórczej! Do…
Do moich. Zapiszmy więc: Wstaliśmy wcześnie rano. Zimne powietrze przeciskało się przez źle uszczelnione okna.Wypiliśmy kawę, patrząc na zamknięte drzwi prowadzące na idealnie pusty balkon. Płakałem, płakałam, nie chcieliśmy wychodzić, wyszliśmy z mieszkania. Miasto przywitało nas zapachem spalin, dziwnie wyostrzonym w mrozie. Oślepiło nas – herbaciarnia w Spichlerzu Richtera odbijała nieubłaganie chłodne, surowe promienie słońca. Mimo że mróz ciął policzki, zaczęliśmy szybko pisać, aby żadne wrażenie nie uleciało nam gdzieś hen, daleko, aż za rzekę Słupię. Wsiedliśmy do samochodu i zajrzeliśmy do notesów. Herbaciarnia wyglądała jak świetlisty, bazgroł, pustynny, bazgroł. Jak supernowa.
Ja prowadziłem, a ja zapisywałam. Za oknami samochodu Słupsk jak solny słup. Młodzi ludzie, którzy chyba zapomnieli wyjechać, kiedy jeszcze mieli okazję, wychodzili właśnie ze sklepu z używaną odzieżą. Dziewczyna trzymała się za brzuch, chłopak trzymał rękę dziewczyny, śmiali się do siebie. Para lecąca z ich ust wyglądała jak dym z kominów fabryki, która wbrew wszelkiej logice jeszcze pracuje.
Zajechaliśmy pod blok rodziców. Budynek parę lat temu przeszedł generalny remont, mimo to tynk już odchodził od ścian. Zauważyliśmy, że na klatce schodowej lokalny artysta umieścił na nowo ozdobny napis, ukryty wcześniej przez konserwatora pod grubymi warstwami farby. „Paweł to kurwa”. Wzruszyliśmy się, wzruszyłam się. Paweł był kurwą,zanim jeszcze wyjechałam na studia, i teraz na powrót się nią stał, alleluja. Bartek, może to znak, może tutaj w końcu naprawdę nam się uda?
Weszliśmy na drugie piętro, zapukaliśmy do drzwi. Po chwili nam otworzyli. Mama, powiedzmy, Beata, i tata, Zyg… Nie, Wies… Wiesmunt… Zygław… Zygmunt. Cholerne pewniki. Tacie Zygmuntowi koszulka z krótkim rękawem odkrywała te mięśnie, które nie zdążyły zniknąć podczas paru miesięcy nieobecności na siłowni. Mamie Beacie przedziałek w rudych włosach odkrywał siwe odrosty. Uśmiechali się do nas. Zawsze bardzo nam pomagali w chwilach zwątpienia.
– Bartek! Ania! Cześć, dzieciaki – zaczął tata i gestem zaprosił nas do środka.
– Kawy, herbaty? – gościnnie dopytywała mama.
– Staramy się o dziecko.
Rodzice jakby się zawiesili, spuścili głowy.
– Tak… – tata, zakłopotany, spojrzał na mamę. – Wiemy przecież. Po ostatnim… Anka, czy na pewno chcecie o tymrozmawiać? A może… – pstryknął palcami, kontynuował z nową energią. – Może czegoś się dowiedzieliście? Badania wykazały coś nowego?
– Jakieś postępy w klinice? – zapytała mama, też lekko się ożywiając.
Nie, nie, nie. Nie było nic ostatniego, nie ma nic na balkonie. Spojrzeliśmy po sobie.
– Zaraz wrócimy – powiedzieliśmy, po czym wycofaliśmy się za drzwi, zeszliśmy do klatki schodowej. Wyciągnęliśmy nasze notesy i zaczęliśmy pisać:
– Staramy się o dziecko.
Uśmiechy znieruchomiały jak świeżo wyprane ubrania rozwieszone na mrozie. Chwilę patrzyli, po nas, po sobie. Nic jeszcze nie mówili, czekali.
– Och… – zaczęła matka.
– To jest naprawdę dobra informacja – rzucił w końcu ojciec.
– Tak, tak, oczywiście. Gratulujemy!
– A jakie pomysły na imiona?
– Ale to są dopiero starania…
– No, to dobrze, jedno imię wystarczy.
– Oczywiście, jeśli będzie taka potrzeba, to będziemy gotowi do pomocy. Prawda?
– Prawda!
Te uśmiechy już nigdy nie pękną, utknęły w syberyjskiej wiecznej zmarzlinie. Ojciec wyjął… nie, nie wódkę, likier.Ale przecież prowadzimy. Ojciec pokręcił głową, matka odpowiedziała mu skinieniem. Nalał sobie, jej, wypili.
– No, po prawdzie… – zaczął ojciec po chwili, kiedy zdrowie w gardło poszło. – Po prawdzie to już trochę nadzieję straciliśmy. Ile to wy już lat macie! – Zawiesił głos, odczekał. Westchnął, w końcu kontynuował: – W obecnej sytuacji czułem, że to już nie wypada wspominać, nawet w żartach. Bo dzisiaj to już nawet z niczego żarto…
– Bartek – powiedzieliśmy, powiedziałam nagle. – Bartek. Przestań.
Ojciec przerwał w pół słowa, zaskoczony, matka wytrzeszczyła oczy, wreszcie wydukała:
– Anka, ale Bartek przecież nic nie…
– Bartek – podniosłam w górę dłoń. – Wystarczy. Zostaw ich w spokoju.
Odłożyłem ołówek, uniosłem ręce w geście poddania. Byliśmy, byłem zirytowany. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, ale rodzice, wyraźnie skołowani, unikali jak tylko mogli drażliwych tematów. My zdobyliśmy się na chwilowe odłożenie notesów. Tata i mama uściskali nas na pożegnanie.
Wyszliśmy na parking. Spojrzałaś na mnie z wyrzutem. Zrozumiałem i przeprosiłem. Na zgodę zaczęliśmy pisać: Wbrew fizyce, im bliżej południa, tym robiło się chłodniej i chłodniej. Mróz ścinał kolorowe bloki, jakby chciał z nichzerwać dopiero co odzyskane po latach barwy.
Po chwili znowu jechaliśmy, a krajobraz za oknami pękał od zimna w coraz to niższą zabudowę. Wielopiętrowe szkoły, dęby i buki w parkach, zjeżdżalnie na placach zabaw obniżały się i wyrównywały w identyczne jednorodzinnedomy. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich, bezceremonialnie wjeżdżając na chodnik. Zwarci i gotowipodeszliśmy do drzwi.
Tym razem będziemy się pilnować, żadne roztrzaskane drewno nam nie przeszkodzi. Znajdziemy idealną równowagęmiędzy pewnikiem a wolą. Wyciągnęliśmy notesy z ołówkami. Tak więc: Stacja druga to wieś obok naszego miasta, jedna z tych, które Słupsk bardzo chciałby kiedyś zjeść dla własnego pożytku. I nasi spowiednicy, znajomi, powiedzmy teraz, że są to Magda i Marek, niech będzie, że blondyna i brunet, ustalmy, że raczej bogaci niż biedni. I zawsze dla nas mili i serdeczni.
Otworzyli nam, zanim zdążyliśmy zapukać. Marek wyglądał jak schludna gablota ustawiona w rogu muzeum historii lokalnej, Magda zaś jak opowieść charyzmatycznego przewodnika o dziejach największego spośród krzyżackich zamków. Przyjęli nas słodkimi bułkami, gorzką kawą i niepewnymi uśmiechami. Usiedliśmy na fotelach i kanapach, wymieniliśmy wstępne uprzejmości. W końcu powiedzieliśmy:
– Staramy się o dziecko.
– O – powiedziała Magda. Marek milczał. Żona spojrzała na niego, czekała, aż w końcu sama podjęła: – Gratulujemy!
– Tak, oczywiście, brawo! – zaraz po niej dodał Marek. Patrzył na nas tak, jakby coś sobie kalkulował. – Takmłodo… – zaczął. Ale zaraz się wycofał, pokręcił głową.
Chwilę milczeli. Cieszyliśmy się z sukcesu. W końcu wszystko przebiega zgodnie z zasadami naszej gry.
– Dlaczego wróciliście? – zapytał po chwili Marek.
– Chcielibyśmy… zaraz, co?
Spojrzałem, spojrzeliśmy na Marka, potem do notesów. Wszystko zapisane jak należy, nie powinno być problemów. Mimo to Marek dalej się gapił i widocznie oczekiwał odpowiedzi.
– Myślicie, że tutaj wam się uda? Niby dlaczego? Słupsk ma lepszych specjalistów?
– Ania, co się dzieje?
– Może odziedziczyliście tutaj mieszkanie? Mniejszy stres niż przy wynajmowaniu? – zapytała Magda.
– Bartek, co oni robią?
– Dzieci marnotrawne! – Magda się zaśmiała. – A może to zwykła desperacja? Naiwna wiara w magiczny powrót do domu, powrót który wszystko naprawi?
– Tyle pieniędzy zmarnowanych na ubranka… Pracujecie zdalnie w gdańskich firmach, że możecie sobie na to pozwolić? – Marek uśmiechnął się ironicznie. – Wracacie, kiedy czegoś potrzebujecie. Ludzi, krajobrazu, tematu, łatwego, prostackiego pocieszenia. Zostawcie nas w spokoju! A kysz!
Coś innego niż pewnik przełamywało naszą wolę. Przychodziło w ich słowach, ale jednocześnie gdzieś z zewnątrz, z jakiegoś ciepłego, mokrego miejsca, całego uwalonego parującym śmierdzącym śluzem. Bolało jak drzazgi wchodzącepod paznokcie. W panice, nie widząc innego wyjścia, złamaliśmy nasze ołówki. Nikt już więcej nie rozmawiał. Marek i Magda przynieśli po chwili więcej słodkich bułek.
Wracaliśmy w ciszy. Zaczął padać śnieg. Wiedzieliśmy, że nie odwiedzimy już dzisiaj urzędu, trzeciego spowiednika. Zaparkowaliśmy pod naszym domem, z bagażnika wyciągnęliśmy dwie łopaty. Wykopaliśmy w ogródku niewielkie doły. Pochowaliśmy nasze ołówki, spoczywały teraz pod małymi kopczykami, tuż obok swoich poprzedników, świadków naszych licznych prób.
Płakałem, płakałam, patrząc na zamknięte drzwi balkonowe. Za oknem wiatr rwał, śnieg bił o to, co ukryte pod plandeką. Po chwili uśmiechnęliśmy się jednak do siebie. Pewnikiem, który akceptujemy, jest to, że jutro ponowimy starania o dziecko. Nie poddamy się tak łatwo. Te zaś pewniki, które nam nie odpowiadają, ponownie spróbujemy nagiąć do naszej woli. Napiszemy naszą nową historię! Będziemy kochać się przy wielkim, dębowym stole. Grzbiety notesów wypną się w zgrabne łuki. Mocno, z werwą chwycimy za smukłe ołówki. Na sekundę tylko zatrzymamy się w napięciu. I już spadniemy z furią grafitem na papier, zostawimy ciemne szramy naszych pism. A kiedy po dziewięciumiesiącach w końcu urodzi nam się dziecko, to wręczymy mu nie ołówek, lecz kolorowe kredki.