Księgi plugawe

Fotografia: Ewa Sularz
Fotografia: Ewa Sularz

Rozmowa z Grzegorzem Wysockim, czytelnikiem z zawodu, dziennikarzem Gazeta.pl i propagatorem czytelnictwa

Stasia Budzisz: Coroczny raport Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa w Polsce wywołuje wiele dyskusji, często burzliwych. Dzielimy się – z grubsza biorąc – na czytelników i czytelniczki uważających, że czytanie jest konieczne, oraz na takich, dla których to wyraz snobizmu i mody. Więc może zacznijmy od mody na czytanie i jednego z jej przejawów, czyli bookstagramu. Ludzie, którzy zajmują się tam promocją książek, prześcigają się w pomysłach: a to przebierają się do każdej książki, a to zabierają je w różne zakątki świata, a to fotografują je w coraz bardziej wymyślne sposoby. Obserwuję kilka takich kont i odnoszę wrażenie, że kryje się za tym jakaś ściema, bo przecież nie da się codziennie czytać nowej książki i jeszcze jej promować, czegoś o niej napisać. Twoim zdaniem więcej się promuje czy czyta?

Grzegorz Wysocki: Jeśli chodzi o ten szczególny kanał, jakim jest bookstagram, to odnoszę wrażenie, że pokazywane tam książki są głównie pokazywane, niekoniecznie zawsze czytane. Ale najwyraźniej to działa, bo w przeciwnym wypadku oficyny nie wydawałyby tylu pieniędzy na kampanie reklamowe w tym właśnie kanale. Bookstagram jest jednak znakiem czasów i doskonałym przykładem tego, że idziemy „na masę”, na ilość, a niekoniecznie na jakość. Zresztą widać to nie tylko w promocji książek. Na masę idą autorzy i autorki, którzy co roku wydają nową książkę. Jak nie wyrobią z nową powieścią, to przynajmniej napiszą coś dla dzieci, książkę kucharską i zbiór felietonów czy postów z fejsa. Na masę idą wydawnictwa, bo przecież w Polsce rocznie wydaje się około 35 tysięcy nowych tytułów. Na masę idą też recenzenci i ludzie, którzy robią wywiady z autorami i autorkami. Nie mogę się nadziwić: jak dają radę codziennie produkować nową recenzję czy wywiad? Kiedy czytają te wszystkie książki? Kiedy śpią? Pójście na masę widać z wielu stron, a bookstagram jest tego odbiciem.

SB: Ty też jesteś bookstagramerem, prowadzisz konto Blade Kruki, na którym każesz nam oglądać najbardziej okrutne okładki świata. Jaki miałeś cel?

GW: Mój stosunek do bookstagrama ewoluował, choć nie aż tak, bym nazywał samego siebie bookstagramerem. Na początku czułem obrzydzenie, kiedy widziałem te wszystkie foty książek w pościeli, z kubkiem herbaty czy wyeksponowaną dłonią. Mimo że te zdjęcia są (niby) estetyczne, mnie odrzucały. Potem mi się trochę odmieniło; pomyślałem: w zasadzie nie musi do mnie ta estetyka przemawiać, ale to jednak forma promowania czytelnictwa i jeśli ktoś to kupuje, to czemu nie. Blade Kruki są czymś w rodzaju antybookstagrama, jeśli chodzi o estetykę. Wymyśliłem, że będę pokazywał światu okładki tak szpetne, że aż piękne. Uznałem, że ktoś musi się nimi w końcu zainteresować i zaopiekować.

SB: Rozumiem, że jako świadomy czytelnik i człowiek, który zajmuje się promowaniem czytelnictwa, przepuszczasz przez siebie treści, które za tymi okładkami się kryją.

GW: Gdybym te wszystkie książki czytał, mogłabyś ze mną rozmawiać wyłącznie w zakładzie zamkniętym. Mam na myśli te horrory z krwiożerczymi płodami, uczone rozprawy na temat kosmitów, katolickie instruktaże seksualne, włoskie poradniki o tym, jak kochać swoją mamusię, czy podręczniki czytania z ręki bądź z wyrazu twarzy. Daj spokój! W Bladych Krukach chodzi głównie o okładki, choć oczywiście zdarza mi się w tych plugawych treściach przepaść. Przykład: czasami – w ramach relaksu – przeczytam tanie porno wydane w latach dziewięćdziesiątych, na przykład z okładką nagiej pani opierającej się o kominek, na kominku samowar.

SB: Masz jakieś ulubione paskudne okładki?

GW: Jest ich wiele, choć dużo lepiej na nie patrzeć, niż o nich mówić, o czytaniu nie wspominając. Wszystko zaczęło się od Hyclera Veikko Houvinena – na okładce pies z wąsikiem à la Hitler. Gdy tę okładkę i tytuł zobaczyłem, uznałem, że trzeba cały ten odlot pokazywać ludziom. Uwielbiam okładkę Blondynki z 1991 roku (autor nieznany!) – na okładce Wenus wyskakująca z banana. Największe zdobycze to klasyczne dzieła z potwornymi okładkami. Czasami zaś główną atrakcję stanowi czwarta strona okładki. Jest na przykład książka prof. dr hab. Leo-Szacha pod tytułem Dłonie zdrowia. Na tyłach znajduje się zdjęcie dłoni i podpis: „Uwaga: zdjęcie zakodowane. W przypadku wystąpienia bólu – przyłożyć rękę Profesora do bolącego miejsca”.

SB: Przykładasz czasem?

GW: Zdarzyło się po zakupie. Ale chyba nic mnie akurat nie bolało, więc cudu nie było. Obiecuję spróbować przy najbliższym bólu.

SB: Wróćmy do dyskusji o książkach. Stają się, niestety, coraz droższe, zwłaszcza jak się patrzy na ceny okładkowe. W zasadzie nie ma już książek za 39,99 złotych, teraz takim minimum jest 49,99 złotych. Głośno mówi się też o konieczności uregulowania rynku książki w Polsce, o cenie jednolitej i zakazie rabatowania premier. To trochę dziwna dyskusja, bo z jednej strony – według raportu o stanie czytelnictwa – czytamy naprawdę mało, a z drugiej wydajemy książek na potęgę, czyli ktoś to jednak kupuje. Dla kogo to wszystko?

GW: Zgadzam się, że ustawa jakkolwiek regulująca nasz rynek książki – jak się zdaje, coraz bardziej dziki – powinna powstać. Tylko jaka ustawa? Z jednej strony mówimy o potrzebie regulacji, z drugiej – obecny rząd wciąga właśnie na sztandary deregulację. Co z tego połączenia wyniknie i czy w ogóle cokolwiek? Jeżeli chodzi o pomysł wprowadzenia jednolitej ceny książki, to nie jest tak, że jestem przeciwny, ale na pewno mam tu wiele pytań i wątpliwości. Czy na pewno te regulacje uratowałyby ambitnych wydawców i kameralne księgarnie? Czy wielcy gracze, zwłaszcza dystrybutorzy, grzecznie by ustąpili mniejszym? Wreszcie: czy ustawa wpłynęłaby na cenę książek i w jaki sposób? Obawiam się, że koniec rabatowania książek oznaczałby w praktyce pozostawienie obecnych cen okładkowych jako cen realnych, co niekoniecznie uszczęśliwiłoby czytelników, dla których już teraz książki są często zbyt drogie.

SB: Na tę chwilę można powiedzieć, że czytanie to hobby dla bogatych?

GW: Nie powiem, że książka to już towar luksusowy, zwłaszcza że ludzie są w stanie zapłacić nawet 70 złotych za pizzę, czyli głupi, choć pyszny placek z mąki. Teoretycznie mogą więc tyle samo zapłacić za książkę. Pytanie brzmi, co zrobić, żeby wybrali właśnie książkę? Tym bardziej że konkurencja w postaci mediów społecznościowych, podcastów czy serwisów streamingowych z milionem seriali tylko rośnie i kusi coraz brutalniej. No i oczywiście, łże ktoś, kto twierdzi, że absolutnie nie ma czasu na czytanie, a jednocześnie i w ten weekend udało mu się wessać cały serial.

SB: Ostatni raport o stanie czytelnictwa mówi jednak o wzroście popularności książek wśród młodych ludzi. Może jest nadzieja?

GW: Może i jest, choć nie przesadzałbym z entuzjazmem. Te same dane mówią nam, że 43 procent Polaków przeczytało w 2023 roku co najmniej jedną książkę. To oznacza, że 57 procent, a więc grubo ponad połowa społeczeństwa, nie przeczytało ani jednej. Dramat. A przypomnę, że w tych badaniach uwzględniane są także podręczniki, książki kucharskie, a kto wie, czy nie instrukcje obsługi Thermomixa. Za czytające intensywnie uważa się osoby, które rocznie przeczytały książek siedem lub więcej – i tu nic się nie zmienia (8 procent badanych). Dużo?

SB: Nie da się zmusić nikogo do czytania.

GW: A ja jestem książkowym totalistą i chętnie bym zmuszał. Może nie wszystkich, bo rozumiem, że są osoby, które na przykład tyrają na dwa etaty i czytanie jest ostatnią rzeczą, na którą mają siłę i czas. Ale już dumnych posiadaczy dyplomu wyższej uczelni zmuszałbym ustawowo. Powiedzmy: minimum jedna książka na kwartał. Nie przeczytał? Cofamy dyplom, świstek niezasłużony. Raz na rok podpinałbym naszych wykształciuchów do wykrywacza kłamstw i weryfikowałbym dyplomy.

SB: Swoją drogą ciekawe, ilu ludzi by go straciło. Zresztą słyszę czasem, że wraz z końcem edukacji skończyła się ich przygoda z czytaniem.

GW: To ja bym zakończył ich przygodę z posiadaniem tytułu magistra. W tym moim utopijnym przymusie nie chodzi o to, by terroryzować ludzi czytaniem. Niech każdy czyta, co lubi i co go interesuje. Mam tu osobiste sukcesy, zresztą wcale nie wśród osób z wyższym wykształceniem. Bratu podrzucam horrory, ojcu – książki historyczne, a teściowej – literaturę górską. I czytają.

SB: Oboje jesteśmy z Kaszub i wiemy, że nie we wszystkich kaszubskich domach książki są oczywistością. Ani w twoim, ani w moim nie były. Osobiście odkrywałam książki z list lektur i dziś wcale nie uważam, że to coś, co potrafi zabić książkę. Gdyby nie te listy, zapewne nie byłabym dziś tu, gdzie jestem. Co o tym myślisz?

GW: Nie urodziłem się w domu z biblioteką. Nie miałem tego przywileju. Moi rodzice nie siedzieli w fotelu z książką, nie używali trudnego słownictwa ani nie zabierali mnie do teatru. Sam musiałem pokonać tę drogę i wspiąć się na hałdzie usypanej z książek. To jest mój awans społeczny czy klasowy. To książki pozwoliły mi się rozwinąć językowo, duchowo i intelektualnie. Bez książek pewnie nigdy bym nie wyjechał z mojej kaszubskiej wioski, nie poszedł na studia, nie dostał do żadnej gazety. Oczywiście przyczyniło się do tego nie tylko czytanie, zmiennych jest więcej, ale książki wymieniłbym na pierwszym miejscu. Czytanie mnie zmieniło, ale też staram się nie być płytkim idealistą – nie uważam, że czytanie przemienia w aniołów wszystkich jak leci. Można czytać sto książek rocznie i być rasistą, homofobem, faszystą, głupcem.

SB: Lepiej czytać błahe książki niż w ogóle nie czytać?

GW: Chyba tak, choć nie wierzę w to, że jeśli ktoś czyta na potęgę harlequiny, to potem naturalnie ewoluuje i przechodzi do Joyce’a czy Prousta. Nie ma żadnej gwarancji, że jak ktoś teraz wsiąknie w literaturę young adult, to potem przeskoczy na „wyższy poziom”. A jednak wolę czytanie byle czego niż niczego, bo czytanie to zupełnie inny sposób koncentracji, podawania wiadomości, pracy naszej pamięci, mózgu, wyobraźni. Weźmy choćby te plugawe powieści pornograficzne ze szpetnymi okładkami. To jednak coś innego niż oglądanie PornHuba – taki film wyświetlany w naszej głowie. I na drugą nóżkę – w wolnych chwilach oddaję się lekturze nowych przekładów wspomnianego Prousta, w których czytamy o babci narratora: „błahe książki były w jej oczach równie niezdrowe jak cukierki i ciastka”.

SB: Jednak czytanie wymaga koncentracji, może być męczące.

GW: Oczywiście. Sam – choć skrajny nałogowiec – czasami nie mam sił na czytanie i wolę, nie wiem, włączyć Friends i niech sobie leci, bez większego udziału mojego mózgu. Zauważ, że nawet mój książkowy totalitaryzm nie przewiduje codziennego przymusu czytania, a zaledwie książkę na kwartał i testy raz do roku!

SB: Istnieje coś takiego jak literatura zbędna?

GW: Jeśli rocznie wychodzi 35 tysięcy tytułów, to można śmiało założyć, że nie wszystko, co wychodzi, jest godne uwagi. Ale coś, co może być literaturą śmieciową bądź zbędną dla mnie, może być niezbędne do życia komuś innemu. Tęskniliśmy za wielością wyboru, no to ją mamy. I teraz wściekamy się na to przekleństwo urodzaju.

SB: Komunę często idealizuje się książkowo.

GW: Ja akurat też należę do tych raczej idealizujących, bo łażę po antykwariatach dobre dwadzieścia lat i wciąż znajduję „nowe” wydane w PRL-u skarby. Jestem również fanem serii, w tym wspaniałych serii „komunistycznych”: „Nike”, czarna seria PIW-u z prozą obcą, serie z literaturą jugosławiańską, czechosłowacką czy skandynawską. Tę ostatnią Poznańskie wskrzesiło, ale fakt, że pozwolono (pozwoliliśmy?) umrzeć tak zasłużonej serii jak „Nike”, woła o pomstę do nieba. Z drugiej strony – co mogliśmy zrobić? Strajk z powodu zamkniętej serii wydawniczej? Oczywiście, jestem za, ale obawiam się, że Marsz Umarłych Serii nie zgromadziłby rekordowej frekwencji.

SB: W domach bez książek często na czytanie patrzy się jak na nicnierobienie. To może nie jest kwestia zakazu czytania, ale jednak jakaś jego forma.

GW: Tak, wiele razy słyszałem w domu, że mam skończyć czytać i „wziąć się do roboty”. Wiele razy też czytałem ukradkiem pod kołdrą. Książka była „stratą czasu”. Może stąd moja zachłanność książkowa? Moje największe marzenie: nie robić nic, tylko czytać. Nie pisać o książkach, nie mówić o nich, nie robić wywiadów z pisarzami. Zawód: czytelnik. Bibliomaniak spełniony.

SB: Jesteś na to, niestety, zbyt źle urodzony i musisz pracować.

GW: To prawda. Wracając do początku naszej rozmowy, o bookstagramie itd., dodam, że im więcej czytasz, tym masz mniej czasu na promocję czytelnictwa. Bo czytanie naprawdę wymaga ogromu czasu. Recenzowanie, a nawet postowanie o książkach – też. Zaryzykowałbym więc tezę, że im ktoś więcej pisze o książkach, tym mniej realnie czyta.

SB: Wychodzi na to, że mamy jednak do czynienia z fałszywym kultem czytelnictwa, jak chce Staszek Skarżyński, który kilka lat temu w inbie po publikacji wyników BN powiedział, że „nieczytanie jest OK”, a patrzenie z góry na nieczytających jest współczesną formą rasizmu.

GW: Nie, nieczytanie nie jest OK. I nie uważam, że każdy, kto czyta, się wywyższa, choć oczywiście są i tacy. Wciąż jednak nie wyzywałbym ich od rasistów. To aktualny spór, więc mogę powiedzieć, że paradoksalnie uważam to, co pisał wtedy Staszek Skarżyński, za wyższościowe bądź klasistowskie. Jak można powiedzieć ludziom, że są spoko, bo nie czytają? Jak można im mówić, że to fajnie, gdy wybierają Netflixa czy gry komputerowe? Te słowa są przyzwoleniem na to, by się nie rozwijać i siedzieć całe życie w jednym miejscu. Mówiłem już o tej hałdzie książek, na którą się wspiąłem jako chłopiec. Uważam, że książki są jednym z głównych narzędzi emancypacji i awansu społecznego. Jeśli rośniesz, jak my, na kaszubskiej wsi, nie masz znajomości, mieszkania w dużym mieście ani zaplecza intelektualnego z domu, to potwornie ciężko jest się wybić. Bez lektur to wręcz niemożliwe.

I w takim kontekście mówienie, że nieczytanie jest spoko, jest mówieniem: zostańcie tam, gdzie jesteście, a my tu, w mieście, sobie za was poczytamy mądre książki! Jest wiele książek o zwrocie ludowym i awansie społecznym, ale wciąż chyba niewiele o jego kosztach. A te są ogromne. Nie chodzi o robienie z siebie męczennika, ale miejsce, z którego startowałem, jest nieporównywalne z tym, z którego startowali moi bogatsi (w sensie finansowym, intelektualnym itd.) koledzy z wielkich miast. I może, gdybym wtedy posłuchał takiego Skarżyńskiego, to dziś nadal siedziałbym na wsi i powtarzał schemat z pokolenia na pokolenie. No bo po co miałbym czytać jakieś książki, skoro ten mądry pan z miasta mówi, że i tak jestem super? Żeby nie było zbyt łatwo: czasami myślę, że gdybym został na wsi i nie zaczął czytać wszystkich tych przeklętych – często przecież smutnych i dobijających – książek, to może byłbym dzisiaj dużo szczęśliwszym człowiekiem.

*

Grzegorz Wysocki – od grudnia 2022 pracuje w Gazeta.pl. Wcześniej między innymi dziennikarz i publicysta „Gazety Wyborczej”, szef WP Opinie, wydawca strony głównej WP, redaktor WP Książki, felietonista „Dwutygodnika” i krytyk literacki. Autor wielu dużych wywiadów (w tym z Makłowiczem, Chwinem, Wałęsą, Urbanem, Spurek, Gretkowską, Twardochem, Świetlickim, Stasiukiem), cyklu rozmów z wyborcami PiS-u czy pisanego od początku pandemii „Dziennika czasów zarazy”. Dwukrotnie nominowany, laureat Grand Pressa za wywiad w 2022 (rozmowa z Renatą Lis). Od 2023 w kapitule Łódzkiej Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima. Prezes klubu szpetnej książki Blade Kruki (IG: bladekruki). Nałogowo czyta papierowe książki i gazety oraz ogląda seriale. Urodzony i wychowany na Kaszubach, wykształcony w Krakowie, w 2023 porzucił Warszawę na rzecz Łodzi. Profil na FB: facebook.com/grzes.wysocki/

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz

Niezależna reporterka. Zajmuje się Kaukazem, Europą Wschodnią i Kaszubami. Pisze dla „OKO.press”, „PostPravdy”, „Nowej Europy Wschodniej” i „Tygodnika Powszechnego”. W 2019 roku zadebiutowała książką reporterską Pokazucha. Na gruzińskich zasadach (Wydawnictwo Poznańskie). W 2023 roku ukazał się jej drugi reportaż o rodzinnych Kaszubach, Welewetka. Jak znikają Kaszuby (Wydawnictwo Poznańskie).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Powrót ojca Powrót ojca Powrót ojca
Dominik Kasicki

Powrót ojca

W poszukiwaniu straconych relacji W poszukiwaniu straconych relacji W poszukiwaniu straconych relacji
Julia Halemba

W poszukiwaniu straconych relacji