Mieszkam pod kamieniem. Wychodzę spod niego tylko, kiedy muszę. I kiedy spod niego wychodzę, mam szorstkie powieki i zdrewniały język, i sól na skórze, i wyłupiaste zmysły. Dreszcze biegną mi po grzbiecie w rytmie kursu wymiany walut na ekranie w kantorze przy stacji kolejowej. Czasem wyleguję się i udaję, że czytam z papierowego rożka po frytkach zadrukowanego we wzór gazety o tytule „News”. Jakiś turysta wyrzucił go tuż przy moim kamieniu.
Jak idzie turysta, z głośnym szelestem składam swoją gazetę, żeby go przestraszyć. Żeby usłyszał, że mi przeszkadza, i poczuł wstyd. Turystów łatwo zawstydzić. Ich wstyd przebija przez cienką warstwę kremu z filtrem. Nie boję się, że mnie zobaczą, jak wślizguję się pod mój kamień. Patrzą dużo wolniej, niż ja się wślizguję.
Turyści mówią, że szukają słońca. Ale widać, że się go boją. I wstydzą się tego. Tłusta, białawoniebieska warstwa nadaje ich twarzom woskowaty połysk zrzuconej niedawno wylinki. Cały czas chce im się pić. Piją ukradkiem. Ich kostki są grube od schowanych w skarpetach banknotów. Pokracznie chodzą, podpierając się na teleskopowych kijkach. Kijki rozciągają się i kurczą jak mój język, lśnią metalicznie jak mój grzbiet. Stuk, stuk, turyści stukają kijkami o kamień, jakby sprawdzali, czy nie jest przypadkiem pusty w środku. Gdyby się okazało, że jest, umarliby ze strachu. Pusty kamień to najciemniejsze miejsce na świecie, to wyschnięta kołyska wody, to grób.
Pielgrzymi nie boją się pragnienia. Ci, którzy idą długo, już go wcale nie czują. Nie chronią się przed palącymi promieniami. Idą prawie nadzy, jakby próbowali uwieść samo słońce. Jakby sądzili, że słońce to dla człowieka kochanek. Nie wstydzą się wyciągać do turystów ręki po jałmużnę, domagają się jej do skutku. Jakby byli pewni, że swoją obecnością podbijają walory turystyczne okolicy. Idą się nauczyć, jak nie bać się śmierci. Jakby uważali, że człowiek powinien być jak kamień. Boją się, że kiedy nauczą się nie bać śmierci, to nie zostanie im nic innego, jak umrzeć.
Ja wiem, że kamień to kamień, a słońce to słońce. Kamień potrzebuje słońca, ale słońce nie potrzebuje kamienia. Ja wiem, kiedy jest czas kamienia, a kiedy jest czas słońca. Skąd to wiem? Nie wiem. Wychodzę spod kamienia i czuję ucisk w skroniach. Rozkosz, kiedy niebo miażdży mi czaszkę. Łuski na grzbiecie wybarwiają się pod naciskiem słońca, układają się we wzory jak litery w mojej gazecie, jak diody na ekranie w kantorze. Wiadomości, których nie widzę ani nie rozumiem, promieniują z mojego grzbietu w niebo, wbijają się między niewidoczne za dnia gwiazdy.
Jestem obcy. Kiedyś mnie tu nie było. Ale teraz, kiedy prawie nic nie jest już w stanie przetrwać w tej okolicy, ja czuję się tu jak u siebie. Niczego się nie wstydzę. Niczego mi nie brakuje. Rzeczy, których mogłoby mi brakować, już nie ma, więc mi ich nie brakuje. Ale nie podoba mi się to, co widzę nad moim kamieniem. Za dnia widzę turystów i pielgrzymów, jedni warci drugich, ślepi. Nocą widzę złodziei, którzy nie potrzebują oczu. Nocnym niebem suną satelity – nawigują sondy, nagabują drony: którędy do studni? pod którą skałą bije źródło? A nie widziałyście wy może drony, dronki – gdzie teraz istoty pozaludzkie robią nielegalne murale z porostów? Gdzie rdza wandalizuje metal? Gdzie pleśń skłotuje miąższ?
Turyści nie wiedzą, czego szukają. Pielgrzymi wiedzą, czego szukają, ale mają nadzieję, że tego nie znajdą. Złodzieje nie wierzą, że tutaj nie znajdą już nic, ani kropli.
Ja od dawna piję już tylko krew.