Rozmowa z Patrykiem Hardziejem, projektantem graficznym, researcherem i propagatorem wiedzy na temat grafiki użytkowej, zafascynowanym estetyką i designem lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, autorem książek, wykładowcą Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Laureatem złotej nagrody European Design Awards (2024) oraz – w tym samym roku – pięciu nagród Klubu Twórców Reklamy KTR, między innymi tytułu Studia Projektowego Roku.
Maja Sitkiewicz: Jakie wrażenie zrobiła na tobie Japonia, którą niedawno odwiedziłeś?
Patryk Hardziej: To wspaniałe miejsce. Po raz pierwszy od dawna poczułem, że naprawdę doświadczam innej kultury. Japończycy mają cechę, która mnie zachwyca – ogromną staranność w wykonywaniu codziennych czynności. Nawet paragon w sklepie podają obiema rękami. Zachwycił mnie tam również niesamowity poziom czystości w wielomilionowych aglomeracjach – coś trudnego do wyobrażenia. Jednak najbardziej urzekły mnie antykwariaty. Stare książki, magazyny, wszystko, co można sobie wymarzyć – a co w Polsce nie jest tak osiągalne – tam jest dosłownie na wyciągnięcie ręki.
MS: Byłeś tam przede wszystkim w celach zawodowych – w Tokio zorganizowano bowiem wystawę twoich książek o polskim projektowaniu. Specjalnie na ten wyjazd przygotowałeś też nową publikację.
PH: Pojechałem tam w ramach projektu EuroAsia Design 2024 na zaproszenie Rene Wawrzkiewicza, projektanta graficznego i założyciela Fundacji Polish Graphic Design. Podczas pobytu miałem okazję wygłosić kilka wykładów i uczestniczyć w spotkaniach z lokalnym środowiskiem projektantów i ilustratorów. Wiedząc, że mam zaprezentować książki o projektowaniu we wspaniałej księgarni Tsutsaya, postanowiłem przybliżyć Japończykom postać Karola Śliwki. Choć jego znaki graficzne pojawiały się w japońskich publikacjach w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to dla młodego pokolenia jest to postać nieznana. W związku z tym zaprojektowałem i wydałem angielsko-japońską książeczkę pod tytułem Karol Śliwka: 100 Logos. Wiele z tych publikacji znalazło swoich właścicieli w Tokio.
MS: Japończycy interesują się polskim projektowaniem?
PH: Osoby zajmujące się projektowaniem doskonale znają Polską Szkołę Plakatu. Tomaszewski, Cieślewicz czy Lenica to twórcy, których projekty często pojawiały się w Japonii. Wydaje mi się, że Japończycy cenią inteligentne metafory i oszczędną formę – świetnie obrazują to plakaty Fukudy. Jednocześnie potrafią eksplorować zupełnie odmienną estetykę, pełną intensywności i maksymalizmu. Doskonałym tego przykładem była wystawa Keiichiego Tanaami, która dosłownie mnie zmiotła. Nie wiedziałem, że tworzono takie rzeczy w latach sześćdziesiątych.
MS: W twoim zawodowym życiu nieustannie dużo się dzieje. W październiku 2024 roku współorganizowałeś razem z Nadbałtyckim Centrum Kultury duże, cykliczne wydarzenie Ilustrator – Festiwal Komunikacji Ilustrowanej, odbywające się w Gdańsku w ramach Bałtyckich Spotkań Ilustratorów. To święto twórców sztuki użytkowej z całej Polski. Jak podsumowałbyś jego trzecią edycję?
PH: To była trzecia i dotychczas największa edycja, która z dwóch oficjalnych dni rozrosła się aż do czterech. Zaprosiliśmy wspaniałych twórców z Polski i ze świata, takich jak Henning Wagenbreth, Aga Giecko, Agata Królak, Javier Jean, Dave McKean, Andrzej Milewski (Andrzej Rysuje), Ania Augustynowicz czy Kasia Bogucka. To jeden z moich ulubionych momentów w roku, ponieważ daje możliwość spotkania się z ludźmi, którzy na co dzień pracują w skupieniu, zamknięci w swoich pracowniach. Tutaj mają szansę zobaczyć się na żywo, wymienić doświadczeniami i nawzajem zainspirować. Obecnie przygotowujemy się do kolejnej edycji.
W Polsce nie ma wielu festiwali, które w pełni skupiałyby się na ilustracji i były poświęcone tej branży. Istnieją wydarzenia związane z książką dla dzieci, otwarte na szerszą publiczność, ale to właśnie skoncentrowanie uwagi na ilustratorkach i ilustratorach wyróżnia to wydarzenie.
MS: A pamiętasz, jak zaczęła się twoja fascynacja grafiką, a potem – znakiem graficznym?
PH: Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Początków tej fascynacji nie upatruję raczej w dzieciństwie, bo było ono typowe dla dziecka dorastającego w początkach transformacji. Tata wyjeżdżał do pracy do Niemiec i przywoził mi stamtąd zagraniczne zabawki – superbohaterów i samochodziki Hot Wheels. Nie znałem ani książek, ani zabawek z czasów PRL, nie miałem więc możliwości, aby na tym wczesnym etapie zapoznać się z tą kulturą i sferą wizualną, która dziś mnie tak interesuje. Za to często oglądałem kreskówki na Cartoon Network i przesiąkłem zachodnią popkulturą.
Już w podstawówce sporo rysowałem. Najbardziej lubiłem odwzorowywać komiksowych bohaterów, jak Batman, Spiderman itd. Mogłem nad tym siedzieć godzinami. W ten sposób ćwiczyłem rękę. Szybko się okazało, że nieźle mi to wychodzi. Kiedy więc przyszedł moment wyboru gimnazjum, zdecydowałem, że pójdę do gdyńskiej szkoły plastycznej w Orłowie. Skończyłem też tamtejsze liceum. Oprócz samej szkoły bardzo podobało mi się miejsce, w którym jest ona położona – w pobliżu plaży, z pięknym widokiem na morze. W plastyku spędziłem sześć lat. Potem przyszedł czas decyzję co do kierunku studiów.
MS: Grafika była twoim pierwszym wyborem?
PH: Początkowo myślałem o architekturze. Ten kierunek studiów kojarzył mi się z możliwością wyuczenia się poważnego zawodu, ostatecznie jednak wybrałem grafikę. Najpierw próbowałem się dostać do Wrocławia, ale odpadłem na tak zwanych teczkach, czyli na pierwszym etapie. I to był dla mnie mocny cios. Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle się do tego nadaję. Ale się nie poddałem. Cały rok spędziłem na szlifowaniu umiejętności. Zrobiłem jeszcze jedno podejście – tym razem do Gdańska – i dostałem się, w dodatku z dość wysoką lokatą.
Na studiach zacząłem się poważnie interesować tym, czym tak naprawdę jest grafika użytkowa. Z kolei moja fascynacja znakiem graficznym pojawiła się mniej więcej na drugim roku studiów – po lekturze książki Człowiek i jego znaki, autorstwa wybitnego szwajcarskiego twórcy: typografa i grafika Adriana Frutigera. W rozdziale o znakach firmowych zobaczyłem znak stworzony przez Karola Śliwkę. Poczułem wówczas ogromną dumę, ponieważ w książce postrzeganej przez środowisko graficzne niemal jak biblia Frutiger przywołuje znak zaprojektowany przez Polaka!
Generalnie to było moje pierwsze zetknięcie z postacią Karola Śliwki. I totalnie się nim zachwyciłem. A że na studiach nie miałem zajęć z historii projektowania graficznego i nie znałem imion i nazwisk twórców znaków graficznych, to moje odkrycie stało się bodźcem do tego, aby samemu się dokształcić w tym kierunku. Ponieważ kilkanaście lat temu nie było zbyt wielu publikacji na ten temat, starałem się odnaleźć samych twórców. Zależało mi na tym, aby temat dobrze zgłębić, a informacje czerpać z pierwszej ręki.
MS: To, że zacząłeś interesować się polskimi znakami, podobno w jakiś sposób zmieniło twoje życie, to prawda?
PH: W jakimś sensie – na pewno. To, że wszedłem tak głęboko w temat, sprawiło, że zyskałem poczucie tożsamości projektowej i świadomość, skąd sam wyrastam jako projektant graficzny. Obudził się też we mnie swego rodzaju patriotyzm, wynikający z wiedzy, którą zdobyłem na przestrzeni lat. Dowiedziałem się, że na polu, którym się zajmuję, były wybitne dokonania polskich twórców – rozpoznawane również międzynarodowo. Poczułem, że chciałbym tę wiedzę przekazać dalej – w ten sposób sam stałem się częścią tego procesu. I to doświadczenie niesamowicie na mnie wpłynęło, a moja praca nabrała jeszcze większego sensu.
MS: Patrzę właśnie na tatuaże, które masz na przedramionach, i zastanawiam się, czy mogę je skądś kojarzyć?
PH: Możesz je kojarzyć, ponieważ są to znaki graficzne, które kiedyś były w Polsce rozpoznawalne i charakterystyczne. Pierwszy z nich to znak Fabryki Mydła i Kosmetyków „Uroda” autorstwa Karola Śliwki, pochodzący z 1967 roku, a drugi – Mody Polskiej z 1958 roku autorstwa Jerzego Treutlera. Te tatuaże pojawiły się na moich rękach w czasie, kiedy osobiście poznałem obu twórców. Tak chciałem upamiętnić ten moment. To były dla mnie ważne spotkania.
MS: Dlaczego wybrałeś akurat te znaki?
PH: Wydaje mi się, że Moda Polska Jerzego Treutlera wyznacza początek polskiego brandingu – w takim znaczeniu, że nie liczy się wyłącznie znak, ale też elementy dodatkowe, jak na przykład kolor. Treutler – mimo obiekcji ze strony zamawiającego projekt – uparł się, aby główka jaskółki była w kolorze magenty i stanowiła wyróżnik firmy. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, co świadczy o prekursorskim myśleniu tego projektanta.
Z kolei Karol Śliwka zaprojektował łącznie około czterystu znaków. To bardzo dużo, jak na tamte czasy, wybór więc miałem ogromny. Stwierdziłem, że jego Uroda bardzo dobrze będzie korespondować z jaskółką Mody Polskiej. Poza tym był to ulubiony znak Karola Śliwki i to właśnie z niego był najbardziej dumny. To znak nieoczywisty, abstrakcyjny i można go różnie interpretować, ale Śliwka widział w nim damę w lisim futrze.
MS: Twoje zainteresowanie znakiem graficznym rozwinęło się do tego stopnia, że w ramach dyplomu magisterskiego stworzyłeś interesującą publikację – logobook pod tytułem Polskie znaki graficzne. 50 znaków, 50 twórców, 50 lat.
PH: Ta publikacja zbierała informacje, które udostępniałem w tamtym czasie na moim fejsbukowym profilu Oldschool Logo, prowadzonym dla studentów z mojego roku. W pewnym momencie stał się on jednak popularny – zorientowałem się, że obserwuje go już ponad dziesięć tysięcy osób, co wtedy było dla mnie ogromną liczbą. Okazało się, że informacje, które udostępniam, stanowią dla moich obserwatorów czasem jedyne źródło eksploracji tego tematu. Poczułem dużą odpowiedzialność.
Zależało mi na tym, aby informacje, które zamieszczam, były sprawdzone i rzetelne. Porównywałem więc źródła, szukałem informacji głębiej, przede wszystkim w „Projekcie”, najlepszym magazynie projektowym wydawanym w czasach PRL. Łącznie znalazłem kilkaset znaków. Miałem więc sporą bazę. Brakowało mi natomiast historii, która tym znakom towarzyszyła i która dopełniłaby moją o nich opowieść. Zacząłem więc szukać ich twórców – po to, by przeprowadzić z nimi rozmowy, zapytać o szczegóły i zawrzeć je w pracy dyplomowej. Ostatecznie do publikacji weszło pięćdziesiąt znaków stworzonych przez pięćdziesięciu twórców na przestrzeni pięćdziesięciu lat.
MS: W czasie tych poszukiwań po raz pierwszy zetknąłeś się z nazwiskami wielkich mistrzów znaku i skontaktowałeś się z tymi twórcami: Karolem Śliwką od znaku PKO, Ryszardem Bojarem – współtwórcą znaku CPN, czy Romanem Duszkiem – współtwórcą identyfikacji Polskich Linii Lotniczych LOT. Co dały ci te rozmowy?
PH: Przede wszystkim były to fascynujące spotkania z genialnymi projektantami, których znaki stały się częścią polskiej kultury wizualnej, a którzy okazali się po prostu wspaniałymi, skromnymi, pełnymi pasji ludźmi, chętnie dzielącymi się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniem – coś bezcennego.
Spotkania te dały mi wiarę w to, że zawód, który sobie wybrałem, jest naprawdę ciekawy. Ci wszyscy projektanci, z którymi miałem przyjemność i ogromny przywilej porozmawiać, mimo swojego zaawansowanego wieku ciągle byli aktywni zawodowo i żywo interesowali się światem projektowym. A to znaczy, że tworzenie sprawiało im ogromną radość. Oni wciąż się rozwijali, chciało im się. Emerytura to nie był temat dla nich.
Te rozmowy na pewno pozwoliły mi też ułożyć sobie w głowie historię polskiego znaku graficznego i zdobyć informacje, których wcześniej nie byłem świadom. Poczułem wówczas wewnętrzny impuls do działania i uznałem, że tą wiedzą należy się podzielić, aby przywrócić pamięć o tych znakomitych polskich twórcach.
MS: I to ci się udało.
PH: Chyba tak, bo na przykład Karol Śliwka, którego znaki – owszem – były znane, ale jednocześnie mało kto wiedział, że on jest ich autorem, dzięki moim działaniom jest teraz wymieniany przez wielu młodych projektantów jako ulubiony twórca znaków graficznych. Dziś ci młodzi ludzie wiedzą, że jak jadą autostradą i widzą znak orła Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, to jest to znak Karola Śliwki, idą do banku PKO – widzą znak Karola Śliwki, wchodzą do Biblioteki Narodowej – patrzą na znak Karola Śliwki. I nagle okazuje się, że w każdym obszarze naszej rzeczywistości jest jakiś jego ślad.
Warto wspomnieć, że chwilę przede mną wystawę i książkę o znakach Karola Śliwki wydał Michał Warda, a Jacek Mrowczyk jako redaktor pracował nad książką Piękni dwudziestowieczni. Obie publikacje zgłębiały temat, którym się zająłem, i były dla mnie inspiracją.
MS: Twoje Polskie znaki graficzne były jednak tylko wstępem do czegoś większego. Opowiedz, jak doszło do Drugiej Ogólnopolskiej Wystawy Znaków Graficznych.
PH: Podczas obrony dyplomu, kiedy zapytano mnie o to, co dalej będzie się działo z moim projektem, cały zestresowany, na jednym wdechu odpowiedziałem, że zrobię Drugą Ogólnopolską Wystawę Znaków Graficznych. Bardzo przywiązałem się do tej deklaracji, którą złożyłem przed profesorami, i potraktowałem ją niezwykle poważnie. Co prawda oni zapomnieli o niej już następnego dnia, ale ja postanowiłem dotrzymać słowa, bo jak człowiek powie coś głośno, to jest to zobowiązujące. (śmiech) Zresztą taki pomysł chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu, a w trakcie poszukiwań i spotkań z twórcami znaków graficznych natrafiłem na informację o pierwszej edycji.
MS: Jak dotarłeś do tej informacji?
PH: Po prostu pewnego dnia dostałem od Jerzego Treutlera skan katalogu Pierwszej Ogólnopolskiej Wystawy Znaków Graficznych z 1969 roku, na której znalazły się ikoniczne projekty z lat 1945–1969 – i oniemiałem! To było niesamowite odkrycie! Zbiór trzystu trzydziestu pięciu znaków – najważniejszych symboli w powojennej Polsce. Wówczas po raz pierwszy w naszym kraju próbowano pokazać, jak dużą rolę odgrywa znak graficzny. Bo znak to nie tylko logo, ale także pewna opowieść, historia zamknięta w prostej formie. Później dotarłem również do oryginału tego katalogu, żeby dobrze mu się przyjrzeć, i na jego podstawie razem z Rene Wawrzkiewiczem postanowiłem zrobić wystawę, która będzie zestawieniem znaków pokazanych w 1969 roku ze znakami współczesnymi, z lat 2000–2015. I tak – od słowa do czynu – po raz pierwszy wystawę pokazaliśmy w Centrum Designu w Gdyni, a potem w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i w BWA Wrocław.
MS: Ostatecznie wystawa doczekała się szesnastu edycji w sześciu krajach. Nie mogłeś chyba przypuszczać, że ten projekt tak się rozrośnie.
PH: Wielu rzeczy nie mogłem się spodziewać, takich jak choćby maile z różnych części świata. Jeden z nich był dla mnie dużym zaskoczeniem. W jego treści zawarto prośbę o wysłanie moich Polskich znaków graficznych na adres: Microsoft Way, Redmond, Washington, United States. Okazało się, że pisał do mnie Sean Wolcott, senior art director z Microsoftu, posiadający własną bibliotekę z książkami o projektowaniu z całego świata. I chciał mieć w swojej kolekcji również moją książkę. Oczywiście od razu wysłałem mu egzemplarz i od tamtej pory utrzymujemy kontakt, wymieniamy się informacjami o trudno dostępnych publikacjach, a w tym roku udało nam się nawet spotkać w Seattle.
Ta moja naiwność dała mi odwagę do podejmowania się interesujących rzeczy. W konsekwencji faktycznie zrobiliśmy kilkanaście wystaw w kilku państwach. A dla mnie był to początek większego projektu researcherskiego, o którym zawsze marzyłem. Uważam, że takich rzeczy nie da się do końca zaplanować. Czasem to się po prostu dzieje.
MS: Opowiedz, co wyróżnia znaki z lat 1945–1969.
PH: Polskie znaki, mimo że były proste, to miały w sobie pewną finezyjność i łatwość akumulacji wielu symboli w niewielkiej, lapidarnej formie. Kiedy miałem okazję porozmawiania z Jensem Müllerem, który dla wydawnictwa Taschen przygotował książkę zatytułowaną Logo Modernism, biblię o projektowaniu, zapytałem go, dlaczego wśród ośmiu największych „znakowców” na świecie umieścił właśnie Śliwkę. Odpowiedział, że znaki Śliwki, mimo że są modernistyczne, to mają autorski sznyt, co właściwie się nie zdarzało na Zachodzie. Potwierdza to między innymi niemiecki uniwersalny modernizm znaków Antona Stankowskiego, autora logo Deutche Banku.
MS: Po Drugiej Ogólnopolskiej Wystawie Znaków Graficznych przyszły kolejne wystawiennicze projekty, jak wielokrotnie nagradzana, pokazywana w wielu miastach zorganizowana przez Muzeum Miasta Gdyni wystawa Karol Śliwka. Polskie Projekty. Polscy Projektanci, której byłeś współkuratorem. Po śmierci Karola Śliwki powołałeś także fundację jego imienia. To z nim połączyła cię najsilniejsza więź?
PH: Zdecydowanie. I to na kilku polach. Przede wszystkim Śliwka był prawdziwą legendą polskiego projektowania graficznego. Przed naszym pierwszym spotkaniem czułem więc sporą tremę. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Byłem oszołomiony zderzeniem niezwykle wysokiego poziomu profesjonalizmu przejawiającego się w jego projektach z tym, jakim był człowiekiem: otwartym, naturalnym, serdecznym, absolutnie niezadzierającym nosa, ale znającym swoją wartość. Na co dzień chodził w takim charakterystycznym bereciku, który dodawał mu wiele uroku. Spotykaliśmy się wielokrotnie, jeździłem do niego jak do kogoś z rodziny. Po prostu się zaprzyjaźniliśmy.
Karol Śliwka miał zresztą niezwykły dar opowiadania! Słuchało się go z ogromną przyjemnością. Wszystko miało sens i łączyło się w jedną całość. Był samorodnym talentem. Pochodził z rodziny chłopskiej, ale konsekwentnie upierał się, że nie chce pracować na roli. W końcówce drugiej wojny światowej, jeszcze jako dziecko, stracił oko, rozbrajając zapalnik miny przeciwpiechotnej, który wystrzelił i go okaleczył. Po tym zdarzeniu przez całe życie miał szklane oko. To był argument dla jego rodziców, żeby go zatrzymać na gospodarstwie. W kółko powtarzali mu: „Z jednym okiem nie będzie z ciebie malarza artysty!”. Sprowadzali go na ziemię. On jednak uciekał, żeby się uczyć rysunku i malarstwa. Skąd u niego tak ogromna chęć i determinacja, żeby dopiąć swego – nie mam pojęcia. Z pewnością jest to godne podziwu. W tym dążeniu do celu Śliwka był niezwykle konsekwentny. Mam nawet jego zeszyty z powklejanymi opakowaniami po produktach, które pozostały po froncie niemieckim. To były jakieś śmieci, ale on – jako kilkuletni chłopiec – zbierał to z wielką pasją. Grafika użytkowa interesowała go więc od najmłodszych lat, choć nie wiedział jeszcze, że to właśnie jest grafika użytkowa. (śmiech) A zbieranie i kolekcjonowanie zostało mu na całe życie. Miał też w sobie jakiś taki wewnętrzny imperatyw, który pchał go do tworzenia. Mimo utraty oka – a może właśnie dlatego – stał się mistrzem w swoim fachu.
Dużo się nauczyłem dzięki naszym rozmowom. I pomyślałem, że skoro mam dostęp do archiwum Karola Śliwki, które jest częścią polskiej kultury, to warto byłoby powołać fundację, która dbałaby o to dziedzictwo. Razem z Małgorzatą Śliwką, córką Karola, założyliśmy więc fundację jego imienia.
MS: Jakie jest jej zadanie?
PH: Zadaniem fundacji jest promowanie polskiej grafiki użytkowej i rozpowszechnianie wiedzy na ten temat. Z tego względu, że mamy pełen dostęp do archiwum Karola Śliwki, to o jego spuściznę dbamy w sposób szczególny.
MS: Sam z niejakim poczuciem misji tworzysz kolejne książki, jak CPN. Znak, identyfikacja, historia, Śliwka, Jan Hollender. Projekty…
PH: Gdy zacząłem zbierać te wszystkie fantastycznie wydane książki o projektowaniu, designie, grafice użytkowej, to w pewnym momencie zapragnąłem sam wydać coś podobnego. Przygotowanie takiej publikacji od początku do końca daje ogromną satysfakcję, poza tym bardzo istotny jest dla mnie aspekt edukacyjny. Bo co z tego, że coś odkryję, dokopię się do jakichś informacji, ale zachowam to tylko dla siebie i nikt się o tym nie dowie? To bez sensu. Chcę tę wiedzę przekazywać dalej.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego tak bardzo lubię to robić. To wolność. W całym procesie mam stuprocentową decyzyjność. To nie zlecenie, nikogo nie muszę pytać o zdanie, czy okładka powinna wyglądać tak czy inaczej, a papier w środku ma być taki czy inny – po prostu robię to tak, jak uważam. I tak jak artysta czuje się wolny, gdy maluje obraz, tak ja czuję się wolny jedynie wtedy, kiedy robię coś zupełnie po swojemu.
MS: A jak zabierasz się do projektowania znaku graficznego? Czym się kierujesz?
PH: Przede wszystkim znak powinien znaczyć. To ważna zasada. Niemniej współcześnie nie projektuje się już wyłącznie znaku graficznego, lecz całą identyfikację wizualną, której znak jest tylko częścią. To cały ekosystem elementów, które coś komunikują.
Jeszcze pięćdziesiąt lat temu taki znak musiał łączyć w sobie wiele symboli i być bardzo wyrafinowany, ponieważ projektanci przyjmowali zlecenie wyłącznie na zaprojektowanie tego jednego elementu. Teraz ważniejsze jest pełne funkcjonowanie marki, oparte na wielu aspektach – i ja zajmuję się wykreowaniem tej całej konstrukcji, na którą składają się: zaprojektowanie znaku, dobranie kolorystyki, odpowiednich proporcji, właściwych układów, dobranie kroju pisma – tak aby komunikacja była spójna, czytelna i tożsama ze strategią firmy, instytucji czy wydarzenia.
MS: Znaki graficzne tworzysz też sam dla siebie, między innymi w ramach serii #SIGNOPIC.
PH: Tak, to mój autorski projekt, który pozwala mi swobodnie eksplorować formy znaków graficznych i przekształcać je w ilustracje. Cały proces można zresztą zobaczyć na moim instagramowym koncie.
Obecnie coraz mniej pracuje się ręcznie. Postanowiłem, że nieodłączną częścią mojego procesu projektowego będzie manualny rysunek, ponieważ ręka pracuje w zupełnie innych rejestrach niż myszka i narzędzia wektorowe. W ramach treningu, jak czuję taką potrzebę, po prostu rysuję własne znaki. Do tego stopnia sprawia mi to frajdę, że nawet na wakacjach nie jestem w stanie oprzeć się tej pokusie. Kiedy ostatnio podróżowałem autem po Stanach Zjednoczonych razem z moją żoną Adą, to wykonałem kilka takich prac, na przykład bizona z Yellowstone czy nowojorską Statuę Wolności. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, wracają do mnie miłe wspomnienia z podróży.
MS: To chyba najfajniejsze pamiątki z wakacji, o jakich słyszałam! A czy masz swój ulubiony ołówek? Rytuały, bez których trudno ci rozpocząć pracę?
PH: Był czas, kiedy robiłem dużo ilustracji, i wówczas faktycznie miałem swój ulubiony drewniany ołówek – bardzo lekki, japońskiej firmy Muji. Jak tylko mi się zepsuł, od razu kupowałem kolejny i kolejny – zawsze taki sam.
MS: Powiedz jeszcze, skąd wzięła się twoja fascynacja złotymi latami sześćdziesiątymi i siedemdziesiątymi?
PH: Nie mam pojęcia, po prostu czuję tamto wzornictwo. Estetyka tamtych lat doskonale do mnie przemawia. I jeżeli coś mam kupić do domu – meble, książki, sprzęt audio – to w pierwszej kolejności szukam w dziale vintage. (śmiech)
MS: Tym tropem podążałeś, kupując swój pierwszy samochód?
PH: Tak, z tym że ja w ogóle nie znam się na motoryzacji! (śmiech) Kiedy więc zdałem egzamin na prawo jazdy i postanowiłem kupić sobie samochód, zacząłem poszukiwania właśnie od staroci. Nie było ważne, ile taki samochód pali czy jaką ma pojemność silnika, tylko to, czy jest ładny. No i spodobał mi się przepiękny Mercedes SLS 350 rocznik ’73. Nie myślałem długo, tylko go kupiłem. Koniec końców mój stary mercedes służy mi dosłownie kilka razy w roku.
MS: Twoja pracowitość w połączeniu z niezwykłymi zdolnościami sprawiły, że jesteś określany „młodą gwiazdą polskiej sceny projektowej”. W 2024 roku zdobyłeś złotą nagrodę European Design Awards, a podczas rozdania nagród Klubu Twórców Reklamy KTR wydarzyło się coś, czego – jak sam piszesz – się nie spodziewałeś: Hardziej Studio zostało Studiem Projektowym Roku, tytuł Best of Design i złoto powędrowało do ciebie za plakat Vincent musi umrzeć, katalog Sainer KOLOOR zgarnął srebro, podobnie jak identyfikacja wizualna dla Teatru Telewizji TVP. Sporo! Robi to na tobie jeszcze wrażenie?
PH: To jest trochę tak, że im więcej nagród dostajesz, tym wyżej stawiasz sobie poprzeczkę. I na przykład teraz zrobiło na mnie wrażenie to, że zgłosiłem trzy swoje projekty, a dostałem aż pięć nagród! (śmiech) Obawiam się, że jeżeli w przyszłym roku nie dostanę żadnej nagrody, to będę rozczarowany – a przecież nie o to chodzi. Już sama nominacja jest wspaniała. Dlatego staram się trzymać w ryzach swoje ego, nie przywiązywać zbytnio do żadnych tytułów i zaszczytów i widzieć wartość w innych obszarach mojej pracy zawodowej. Wiele w tej kwestii rozjaśnili mi moi mistrzowie: Śliwka, Bojar, Treutler, Hollender, Duszek. Wszelkie wyróżnienia nie za bardzo ich obchodziły, najważniejsze było dla nich tworzenie i satysfakcja z rzetelnie wykonanej roboty.
I gdybym sam miał się dobrze zastanowić, co dziś daje mi największą satysfakcję, to chyba odpowiedziałbym, że przekazywanie wiedzy studentom. Jeśli oni za pięć czy dziesięć lat będą zdobywać nagrody, bo może ich w jakiś sposób zainspirowałem, pomogłem im, pokazałem coś fajnego, nie zbiłem z tropu – to będzie to dla mnie najcenniejsze.